Jordania, Palestyna i Izrael na rowerze

Zapraszam na ośmiodniową wyprawę rowerem przez Bliski Wschód. Zespół czteroosobowy, syn Adam (wspólna wyprawa rowerowa na półwysep indochiński) przyjaciel Konrad (wspólna wyprawa do Maroka) i przyjaciel Konrada, Sławek. Lecimy po etapach:

Etap 1. Ovda – Eilat 69km (Izrael)

Pomysł aby zrobić trasę z lotniska rowerem wyszedł od Konrada „Ej, a po co autobusem, co z tego, że noc, przejdziemy 60km rowerami”. Od razu zrozumiałem, że to jedyne słuszne rozwiązanie, a każde inne byłoby grzechem ciężkim. Dzięki etapom zarówno w dzień przylotu i wylotu wyjazd był bardzo efektywny, 7 noclegów, 8 etapów. Lądujemy o 20.30, ale składanie rowerów trwa jeszcze po 22.00. Obsługa nas pospiesza (delikatnie i uprzejmie) o 22.00 powinni zamknąć lotnisko. Jesteśmy niezgrani sprzętowo, Adam i ja oczywiście na szosach, Sławek na mtb, Konrad na ciężkiej kozie. Konrad ma też szosę, ale chłop się uparł, miał marzenie zabrać kozę, którą ma od 20lat na dłuższy spacer, chce to zrobić i koniec. Z lotniska Ovda najpierw 40km pod górę, z 400m powoli na 900m, potem stromy zjazd do Eilat, do poziomu morza. Koza szybko zaczyna stękać i zostawać z tyłu.

Kolejny pomysł Konrada to ksywki. Przed wylotem, na lotnisku w Modlinie losujemy ksywki między sobą, cały wyjazd używamy ksywek, kto się pomyli stawia karne piwo. Sławek to Ali Ba Last, Konrad to Ben Pedalstein, Adam to Łechedon, ja to Aside. No więc Ben na kozie nie daje rady i wszyscy próbujemy go pchać. Sprawa wygląda słabo, to dopiero rozgrzewka przed wielkimi górami w kolejnych dniach. Na dodatek na koniec etapu, już w Eilat, odpada pedał, gwint jest rozwalony, pedału nie da się przykręcić, koza nie ma ochoty na zwiedzanie świata. W Eilat o 3.00 w nocy próbujemy coś zjeść i naprawić kozę. Zalewamy gwint super glue i dokręcamy ile mamy sił. Tak ma zostać na noc, może zadziała (zadziała do końca wyjazdu, ale koza pokaże jeszcze inne pazurki, znaczy kopyta). W hotelu Ben wyjmuje z bagaży tony konserw, dwie butelki Żubrówki, kartony soku jabłkowego i szerokim uśmiechem oznajmia „jak to zrobimy dzisiaj to potem będzie mi się lepiej jechało” – to będzie wesoły wyjazd. Spać o 5.00, pobudka na 9.00, rano będziemy próbować wjechać do Jordanii.

 Etap2: Eilat – Wadi Rum 91km (Izreal – Jordania)

Z hotelu do przejścia granicznego mamy tylko 5km. Granica Izreal – Jordania z zerowym ruchem, spokojnie, sprawnie. Trzeba zapłacić opłatę wyjazdową z Izraela, 105 szekli (105 PLN), ale nie musimy płacić za wizę do Jordanii, wiza za 40 dinarów (około 212zł, 1JOD=5,3PLN) jest płatna jeśli pobyt w Jordanii trwa krócej niż 3 noce, na razie wierzą nam na słowo, ale pewnie sprawdzają przy wyjeździe. Najkrótszą drogą do Wadi Rum można ominąć Akabę po przedmieściach, ale nie znajdujemy wymiany walut, lokalsi mówią, że trzeba do centrum, a to kilka kilometrów w dół. Rozdzielamy się na dwie ekipy, zespół na szosach jedzie do Akaby po dinary, zespół „mtb i koza” omija Akabę i od razu zaczyna walkę z podjazdem. Z Łechedonem ogarniamy bank, oglądamy plażę w Akabie i zaczynamy gonić. Z profilu trasy myślałem, że podjazd będzie trudniejszy, ale wyrwane z zimowego snu polskie niedźwiedzie i tak wspinają się mozolnie. Podjazd ma dwa etapy: stromo od 0m do 700m, a potem delikatnie i długo z 700m na 900m. Po zrobienie stromej sekcji ciągle nie widzimy chłopaków. Czyżby koza dostała skrzydeł? W końcu posileni pyszną kawą z kardamonem na nowo łączymy peleton. Droga jest ruchliwa, pełna wielkich ciężarówek, ale ma szerokie na ponad 2 metry pobocze, także jedzie się super. Zaczynają nas boleć ręce od machania, każdy kierowca nas pozdrawia. Koza bez prowiantu dla całej ruskiej armii radzi sobie naprawdę nieźle. W ostatnim miasteczku przed zjazdem na pustynię (i w sumie jedynym od Akaby) szukamy jedzenia. Na hasło „falafel” lokalsi wskazują budynek, który wygląda jak opuszczony dom mieszkalny, mijamy go najpierw, ale w końcu zaglądamy do środka, rzeczywiście smażą tu falafele, zamawiamy po dwie sztuki, jesteśmy strasznie głodni. Każdy dostaje aż 4 kanapki (jeden falafel składa się obu części kolistego chlebka) i herbaty do woli. Pycha. Bierzemy kolejne 8 falafeli na drogę (będziemy to jeść cały następny dzień). Razem 32 kanapki i herbata za 5 dinarów (26zł), chyba nie zbankrutujemy w Jordanii. Do ciasnego lokalu schodzi się pół miasteczka, jesteśmy atrakcją, Łechedon pozwala dzieciakom jeździć na swoim rowerze, jest wesoło.

Wracamy na asfalt i zaczynam namierzać miejsce, w którym zejdziemy na pustynię. Na booking znalazłem nocleg na pustyni, przy skałach, prymitywne bungalowy z piętrowymi łóżkami idealnie pasowały oddaleniem od Eliat. Miejsce nie ma drogi dojazdowej, po prostu 4km przez pustynię. Miałem dokładnie wybrany punkt, w którym chciałem zejść z asfaltu, ale półtora kilometra wcześniej było coś jakby droga, w coś jakby dobrym kierunku. Jest już noc, nic nie widać, ale skoro jest droga to próbujmy. Szybko okazało się, że i kierunek i droga nie są dobre, zostaliśmy sami z tonami piachu i pchaniem rowerów. Idzie to wolno, bo rowery są obciążone bagażami. Pojawia się człowiek w jeepie i zaczyna jechać obok nas i gadać bez większego sensu, zna tylko kilka słów po angielsku, ulubione to „smoke”. W końcu znika, a potem wraca wraz 3 innymi samochodami, 2 jeepy, 2 pickupy. Jest osoba dobrze mówiąca po angielsku, chłopaki chcą nas podwieźć za friko. Ładujemy rowery na pickup, Ali Ba Last do środka auta ma pilnować kierunku, reszta na pace pickupa podziwia niebezpieczne triki kierowców. Podjeżdżają rozpędzeni i hamują tuż przed nami. Robią surfowanie po piachu bokiem. Też tuż obok. Wszystko na dzikiej prędkości, jakby gonił nas diabeł.  Pierwsze razy nas śmieszą, ale po chwili dociera do nas jak bardzo to niebezpieczne. Nasz kierowca też próbuje pokazać kilka trików, ale coś go hamuje. To Sławek ratował nam życie karcąc kierowcę. Już same wyboje pokonywane na dużej prędkości powodują, że ładunek pickupa, czyli rowery i my, skacze do góry. Nocna pustynna podwózka to z pewnością najbardziej dziwny i niebezpieczny moment wyprawy. Chłopaki wyrzucają nas nie wiedzieć czemu, 500m od naszego miejsca, dalej pchamy nasze rumaki po pustyni sami. W końcu widzimy zarys skały i ogrodzenie z drutu kolczastego. W ciemnościach pustynnej nocy nie wiadomo czy iść w lewo czy prawo, wybieramy prawo, co jak wiadomo jest złym kierunkiem, nie chce nam się wracać, więc przeciskamy się z rowerami pod drutem kolczastym. Noc, pustynia, wejście na teren przez drut kolczasty, można spodziewać się wszystkiego, ale wita nas „Hello”. Kto może mieszkać na środku pustyni Wadi Rum? oczywiście, że Rosjanka z Syberii, Julia. Mieszka też Jafar, ale chwilowo go nie ma, bo podobno jeździ jeepem po pustyni i nas szuka. Po chwili wpada i ma o wszystko pretensje. Dziwna para, ona delikatna i miła aż nadto, on kompulsywny, zmienny, szalony. Ludzie pustyni. Wieczór niezwykły. Rosjanka ma ciekawy życiorys i zna mnóstwo ciekawostek o świecie arabskim, Jafar jest strażnikiem pustyni, odpowiada z ten region i do 24.00 nie może pić, bo ma dyżur i może być wezwany, potem już może i pije. Jafar wpada we wściekłość jak się dowiaduje, że zostaliśmy podwiezieni, mówi, że by do nich strzelał, nic dziwnego, że nie podwieźli nas pod samą posiadłość Jafara. Kiedyś to wszystko było większe i sprawniejsze, Jafar miał nawet konie i wystąpił w polskim programie turystycznym o Jordanii, który oczywiście nam włączył, jednak wiosna arabska spowodowała 6 lat bez turystów, Jafar wydał wszystko na utrzymanie koni, w końcu i tak musiał je sprzedać, na koniec najwyraźniej zbzikował. Na rano negocjujemy z Jafarem obwózkę pickupem po Wadi Rum, wersję skróconą, bo mamy znowu długi etap rowerowy pod górę. Maks 3 godziny, jeśli chcemy zobaczyć wschód słońca z fajnego miejsca to pobudka o 5.30. Ile godzin pośpimy? A, nie ważne, pośpimy w Polsce….

 Etap3: Wadi Rum – Wadi Musa  74km (Jordania)

Rower zaczynamy po głównej atrakcji dnia, porannych spacerach po pustyni Wadi Rum, Jafar odwozi nas pickupem do asfaltu i ruszamy w kierunku Petry. Ale przewińmy trochę i słówko o czasie przed startem roweru. Wadi Rum piękne, Jafar szalony. Plan: Wadi Rum, śniadanie, odwiezienie do asfaltu. Po Wadi Rum Jafar wyrzuca (dosłownie) nas z samochodu 500 metrów od posiadłości (znowu) i gna jak szalony przez pustynię w przeciwnym kierunku. Jak się okazuje po świeże pieczywo na śniadanie. Mamy trochę czasu, można powalczyć o zdobycie nagrody Darwina. Wdrapujemy się na skały, znajdujemy leżący 5 metrowy maszt z flagą Jordanii. Postanawiamy naprawić instalację, plan się udaje z tym, że przy fladze jest worek kamieni, który spada z 5 metrów na głowę Bena. Na szczęście Konrad-Ben ma głowę z tytanu, jest zamroczony, ale żyć będzie, z nagrody Darwina nici. Śniadanie pyszne, Jafar przy pożegnaniu się rozczula, pokazuje, że ustawił sobie nasze zdjęcie z Wadi Rum jako zdjęcie tła na fb, rysuje nam mapę na najmądrzejsze zwiedzanie Petry.

O 10.00 zaczynamy rower. Dzisiaj długo pod górę z 900m na 1700m, potem trochę up and down, finał Wadi Musa, miejscowość położona obok słynnej Petry na 1200m. Podjazd najpierw łagodny, później zaczynają się ściany. Z Adamem-Łechedonem bez problemu wyprzedzamy wielkie tiry, które męczą się niemożliwie pod górę. Po stromej sekcji nakręcam, sprawdzić co u chłopaków.  Ben i Ali Ba Last wspinają się całkiem sprawnie, z tym, że zamiast nóg używają rąk. Chłopaki złapali się tira. No nieźle. Praktyka wychodzi coraz lepiej, a Ben (oficjalny motocyklista Tour de Pologne) ma najwięcej odwagi i szaleństwa, łapie też całkiem szybkie tiry. Gdy skręcamy z głównej drogi w mniejszą Ben na kozie jest gdzieś daleko przed nami. Mniejsza droga jest przepiękna, nie ma już tirów, samochodów mało, a widoki z 1700m na doliny położone poniżej poziomu morza zapiera dech w piersiach. Bena nie doganiamy aż do Wadi Musa. Podjeżdżamy pod hostel od złej strony  i gdy myślę którędy pojechać żeby trafić pod wejście, z okna 4-piętrowego gmaszyska wychyla się Ben i krzyczy „no dawać szybciej chłopaki”. W Wadi Musa jest ogrom hoteli i hosteli, a Ben nie znał nazwy, wiedział tylko z wczorajszej dyskusji, że Jafar pytał gdzie śpimy, a potem krytykował wybór, że słabe miejsce, ale ludzie lubią bo jest alkohol. Ben pytał o hostel z alkoholem i trafił. My jednak nie korzystamy z hostelowych alkoholi, mały wybór i drogo jak za złoto. Samo spanie bardzo tanie, ale pokój ledwo mieści 4 łóżka, nasze piętro jest niewykończone, połowa pokoi nie ma okien, a temperatura w naszym pokoju to około 8C. Ale znowu nie pośpimy długo. 6.00 rano pobudka i Petra.

Etap4: Wadi Musa – Dana  53km (Jordania)

Start kolarstwa dopiero o 14.00, ale wcześniej ponad 20km treku po Petrze. Cena za wejście do Petry zabija. 50JOD, czyli 265 zł. Szaleństwo. U mnie koszt podwójny, ponieważ płacę za siebie i za syna. Naprawdę dużo za kilka godzin spaceru. A to cena preferencyjna, warunkiem jest pobyt w Jordanii, jeśli wpadasz tylko dla Petry (patrzą w paszport) to cena to 90JOD, 480zł od osoby za oglądanie ruin. Jordania ma swój cud na liście nowych siedmiu cudów świata, tuż obok Muru Chińskiego czy Machu Picchu i nie waha się korzystać. Podejście Jordanii do turystyki jest słabe, przez co to kraj tanio-drogi, normalnie tani, a wszędzie tam gdzie jest cień szansy, że z autobusu wyjdą turyści ceny idą w kosmos. Wracając do Petry, gdybym sprawdzał rzeczy wcześniej, może bym nie wybrał Jordanii, teraz też poważnie myślałem żeby ominąć Petrę, skoro ciągle nie stać mnie na mieszkanie to nie stać mnie też na ekstrawagancje jak spacer za kilkaset złotych, ale finalnie wygrało „skoro już jesteśmy”. Czy warto? Na pewno wrażenie i doświadczenia są lepsze niż przedmioty, lepsza Petra niż lżejsze koła do roweru 🙂 mocno zaskoczył mnie urok natury w Petrze, wąwóz, który prowadzi do Petry jest przepiękny, można powiedzieć, że natura jak zwykle wygrywa z wytworami rąk ludzkich, podobał mi się też „urok wysiłkowy”, żeby to sprawnie przejść trzeba mieć łydę ze stali, fajnie to też rozegraliśmy, dzięki radom Jafara śniadanie zjedliśmy na pięknej skale z panoramicznym widokiem, mieliśmy też prywatnego fotografa, spotkaliśmy Mariusza, Polaka mieszkającego w Szkocji, pasjonata fotografii, chodził z nami, fajnie się rozmawiało, a przy okazji mamy mnóstwo zdjęć profesjonalną lustrzanką.

Po Petrze godzinna siesta z napychaniem żołądków i wietrzeniem zmęczonych stóp. Wyjazd z Wadi Musa to 5km ściany, o nachyleniu ponad 10%. Byłoby dobrze gdyby chłopaki podjechali ten kawałek autem, bo i tak będą szli. U Bena zawsze jest takie szczęście, że mówisz, masz. Pickup załatwiony od razu. Ja dymam pod górę rowerem, ściana naprawdę zacna, a potem doganiam chłopaków. Pomimo zmęczenia po Petrze jedzie się nam doskonale, przyjemny chłodek, przemili lokalsi w nieturystycznych miejscach. Był nawet cień szansy, że zdążymy przed zmrokiem, ale guma i naprawa spowodowała, że dotarliśmy po ciemku. Na koniec najwyżej położony nocleg i pierwszy w namiocie (beduińskim). Skusiła nas cena, 25zł od osoby. Nie wystraszył fakt, że w nocy będzie 1C, bo nie mieliśmy świadomości. Obsługa pyta: „Naprawdę nie macie śpiworów?” i dodaje „Ok, damy wam po trzy koce”. Obóz jest pięknie położony, w rezerwacie Dana na skalnym urwisku, ma murowane bungalowy i namioty oraz fajną świetlicę, gdzie non stop jest gorąca herbata i mnóstwo ludzi z całego świata. Bungalowy są ogrzewane i to tam ludzie naprawdę zmarzną, ogrzewanie w nocy wysiądzie i rano widzimy Niemców wyglądających jak kostki lodu. My wyspani i zadowoleni.

Etap5: Dana – Morze Martwe  127km (Jordania)

Pierwszy raz prawdziwe kolarstwo, czyli ponad 100km, obozowe śniadanie (podobno dobre) dopiero od 8.00, nie dla nas takie luksusy, jeśli chcemy zdążyć zamoczyć pupy w Morzu Martwym, musimy ruszać wcześnie rano ze skromnym śniadaniem na wynos. W teorii dzień łatwy, start na +1400m, a meta -400m, ale początek zimno bardzo i pod górę też bardzo. Seria stromych podjazdów i zjazdów nie ma końca, i czekamy z upragnieniem kiedy zacznie się zjazd na serio. Gdy się zaczyna słyszymy wybuch radości. W kozie strzeliła opona. Złośliwość losu, właśnie wtedy gdy mogła pokazać swój największy atut, czyli masę. Na szczęście mam kawałek starej opony i koza będzie jechać. Zjazd jest piękny, magiczny. Na jednym wirażu napada nas sfora ze 100 psów, ale scena wcale nie jest groźna, psy robią więcej szumu niż zagrożenia, Łeched wraca żeby popstrykać z nimi zdjęcia.

Po pięknym zjeździe mamy jeszcze ponad 60km po płaskim. Ekipa się rozjeździła, mamy bardzo dobre tempo. Za radą lokalsa trafiamy na genialnie smaczne jedzenie, a potem zaczyna się Morze Martwe. Piękna trasa na rower, z jednej strony góry, z drugiej woda, świadomość, że to największa dziura na Ziemi i jeszcze zachodzące słońce. Na nocleg mamy upatrzone domki, wpadamy 30 minut przed zachodem słońca i dowiadujemy się, że kąpiel dozwolona tylko do zachodu, dlatego od razu nur do wody. Ja się bałem o moje rozkwaszone kolano, dwa tygodnie przed wyjazdem wywróciłem się na nocnym rowerze w lesie, jechałem dalej 45km i dopiero przy przebieraniu okryłem, że kolano to miazga. Wbrew poleceniom wszystkich nie pojechałem na pogotowie i dopiero na dzień przed wyjazdem do Jordanii, gdy miałem kontrolne zdjęcie złamanego w zeszłym roku obojczyka, nieśmiało pokazałem kolano lekarzowi, ze słowami tu mam taki ten teges, co się strasznie babra. Dostałem antybiotyk (akurat na cały wyjazd), ale przez kolejne dni wyprawy rana wyglądała tylko gorzej. Bałem się czy będę mógł z tym wejść do solanki, ale udało się bez bólu, a Morze Martwe w końcu zaleczyło ranę. Wieczorna kąpiel bosko przyjemna. Jutro znowu nie ma czasu, trzeba gonić, a fajnie byłoby się jeszcze raz wykąpać. O której trzeba by wstać, znowu o 6.00… Wstajemy? No jasne!

Etap6: Morze Martwe Południe – Morze Martwe Północ  91km (Jordania)

Ostatni etap Ben i Aliego,  dziś wieczorem mają lot powrotny z Ammanu. Z Łechedem mamy wylot dwa dni później z Tel-Avivu.  Rano oczywiście kąpiel w Morzu Martwym. Nogę o ostrą sól rozcina sobie Adam-Łeched, wczoraj wieczorem Ben-Konrad, Martwe sponiewierało pół składu. Poranek bardzo zimny, ale w wodzie ciepło. Po kąpieli i śniadaniu ruszamy na ostatnie wspólne 30km wzdłuż wybrzeża. Trasa piękna, jest nonszalancko radośnie, jak to w końcówkach. Zmieniamy się trochę rowerami, Ali testuje szosę, Łeched mtb, ja kozę, w końcu dojeżdżamy do rozstaju naszych dróg. Najpierw ckliwe pożegnanie, a potem decyzja, że w sumie możemy trochę chłopaków odprowadzić.

Ben i Ali podchodzą do lotu do Polski z piracką fantazją, nie ma szans, że zdążą rowerami zrobić super stromy podjazd -400m na 800m, ratuje ich jedynie podwózka, a na małej drodze, w piątek będący w muzułmańskim kraju dniem wolnym od pracy może to być bardzo trudne. Zaczynamy wspinaczkę, ja brykam w te i wewte na rowerze, reszta spacerkiem. Samochody jadą rzadko, żaden nie wyraża zainteresowania pomocą. Tereny niezamieszkane, pustynia, ale w jednym miejscu coś jakby mini-obóz uchodźców, dwa namioty i stary pickup, Ben idzie pogadać. Negocjacje trwają długo, ale w końcu woła: „Chłopaki chodźcie na herbatę”. Jak to bywa na wyprawach, nagłe potrzeby i brak przygotowania matką najlepszych przygód, herbatka i posiłek z wielką rodziną uchodźców z Palestyny wryje się w pamięć na zawsze. Jeśli stary pickup odpali (dużo pchania i prób to wymagało) to chłopaki zostaną podwiezieni do miejsca, gdzie złapią busa. Posiłek i podwózka oczywiście za darmo, na jakiekolwiek próby zapłaty za pomoc reakcją jest oburzenie. Są tak samo gościnni jak biedni. Mówię do Łecheda, jak chcesz to jedź pickupem, ja dojadę na rowerze, a potem zjedziemy w dół. Ruszam sam, ekipa na pickupie mija mnie i pozdrawia radośnie, gdy dojeżdżam do ustalonego miejsca, widzę wielką uśmiechniętą twarze Ben w tylnej szybie busa – akurat ruszyli, zdążyliśmy sobie pomachać. Łeched opowiada, że w busie było milion osób, w tym wielka grupa dzieci i upchnięcie  dwóch osób z rowerami  wydawało się niemożliwe, ale udało się, ruszyli do Madaby, stamtąd na lotnisko Amman już blisko. Chłopaki nie tylko zdążą na lot, ale zgodnie z planem sprzedadzą kozę (jedynego członka wyprawy z biletem one way) za 40$. Koza zostaje w Jordanii, Asid i Łeched na razie też. Mieliśmy już dziś wyjechać do Izreala, ale granica pracuje tylko do 13.00 (przez piątek), czyli przyjmuje do obsługi tylko do 11.00, czyli bezpiecznie pojawić się na niej przed 10.00. Mogliśmy wstać bardzo rano i spróbować zdążyć, ale poranna kąpiel, trochę dnia z Benem i Alim spowodowały, że robimy opóźnienie, które potem nadrobimy. Zostajemy w Jordanii, znowu nad Morzem Martwym, tylko od północnej strony. W sobotę granica znowu czynna do 10.00 (poza piątkiem i sobotą do 22.00) – także też trzeba będzie atakować rano.

Po pożegnaniu z chłopakami mamy stromy zjazd z powrotem do Morza Martwego. Na jednym zboczu banda dzieci obrzuca nas kamieniami. Miejsce wybrali dogodne, skarpa wysoka na 100m, nie ma szans ich dorwać, gdyby trafili mogłoby być krucho, na szczęście nie trafili. Potem dla kontrastu seria wielu miłych spotkań, pan od kawy, jest zachwycony faktem, że jesteśmy z Polski, a gang motocyklistów z Ammanu (Peace Road Bikers) częstuje nas wodą i dziesiątkami opowieści. Gdy docieramy do hotelu to postanawiam dokręcić jeszcze kilkanaście kilometrów. Potem jest kąpiel w Morzu Martwym (zupełnie innym tutaj niż po południowej stronie) i odkrycie faktu, że hotel, który jak na oferowany standard cenę za spanie ma bardzo niską (co może wynikać z faktu, że morze od niego już bardzo uciekło – kurczy się o metr rocznie) próbuje sobie odbić na cenie jedzenia. My na szczęście mamy rowery i na wieczorne szukanie strawy możemy się wyrwać z hotelu, nawet jeśli w okolicy nic nie ma, to może jakiś stragan przy drodze trafimy. Był stragan, było jedzenie, było ognisko, byli nowi znajomi, przyjemny pożegnalny wieczór z Jordanią.

 

Etap 7: Morze Martwe – Jerycho – Jerozlima  68km (Jordania-Palestyna-Izreal)

Do granicy mamy tylko 16km, ale trochę się stresuję, nie tylko tym, że święto i granica czynna krótko i obsłuży mało ludzi, ale też tym czy wpuszczą na rowerach. Informacje o przejściu granicznym „Allenby Bridge” są sprzeczne, najbardziej rzeczowa to „to czy was wpuszczą z rowerami i ile zapłacicie zależy od humoru celników”.

Za dużo myślę o tym żeby nic nie wydarzyło na dojeździe, co prowokuje, że coś wydarza. Poważna awaria. No może poważna-niepoważna, wielka zmiana, ale szybka decyzja i mała strata czasu. Złamała się śruba w moim bagażniku mocowanym do sztycy. Mam go od swojej pierwszej wyprawy rowerowej w roku 2008. Nie jest to stabilne rozwiązanie, na bagażniku leży plecak mocowany na dwie gumki, zdarzało się parę razy, że plecak spadł na dziurze czy wyboju. Mam też dużo lepsze, mądrzejsze i droższe rozwiązanie, czyli torbę podsiodłową Apidura, ale gdy jedziemy wspólnie z synem to on jej używa. Nigdy nie byłem jeszcze z bagażnikiem na gumki w wielkich górach. Podczas pierwszych dni, gdy zjeżdżaliśmy po 70km/h uświadomiłem sobie nagle, że jak plecak spadnie będzie katastrofa i  zacząłem znacznie wolniej zjeżdżać. Jak się okazuje miałem intuicję, coś się działo. Ale dość o bagażniku. Chciał zostać w Jordanii, no to został. Plecak z bagażnika przechodzi na plecy i prujemy na granicę.

Nie będę opisywał przejścia granicznego. Działo się dużo, nie do końca wiemy co, najważniejsze udało się. Obsługa po obu stronach była bardzo miła. Nasze rowery jechały  w środku autobusu. Wiele rowerzystów jest wściekłych na graniczny autobus, nie tylko na fakt, że trzeba nim jechać, ale jeszcze, że rowery są przygniatane innymi bagażami. Nie wiem czemu nasze rowery poszły do środka, wszystkim strasznie przeszkadzały, ale były bezpieczne.

Jesteśmy w Palestynie, miasto Jerycho. Jest bardzo gorąco i spokojnie, nowocześniej niż w Jordanii i ludzie mówią lepiej po angielsku. Wybieramy boczną drogę w kierunku Jerozolimy, jest tak stromo, że oboje musimy spacerować. Niespodziewanie trafiamy na duże atrakcje, najpierw pałac Heroda, a potem Klasztor św. Jerzego, monastyr wzniesiony w latach 420–430 na urwisku Wadi Al-Ki.  W końcu docieramy do głównej drogi nr 1. Ruch duży, ale wzorem Jordanii bardzo szerokie pobocze. Od Morza Martwego mamy cały czas pod górę, -400m na 800m. Wzdłuż głównej drogi widać wioski-osiedla, łatwo odróżnić żydowskie od palestyńskich. Wspinaczka idzie nam całkiem sprawnie, aż do momentu, gdzie dwupasmowa droga zmienia się w trzypasmową. Kosztem pobocza. Zamiast kilku metrów mamy 20 cm przestrzeni. Przy dzikiej stromiźnie nie można drgnąć rowerem, bo tiry pędzą naprawdę szybko i blisko. Obaj z Łechedem mamy pełną gehennę. Mnie od plecaka boli obojczyk, Adam umiera od upału i stromizny. Do Jerozolimy docieramy wykończeni. Na szczęście robi się chłodniej, a miasto w Szabat jest bardzo spokojne i przyjazne. Trafiamy do etiopskiej knajpki (wszystkie inne są nieczynne) na pyszne jedzenie, pierwsze od 4 dni piwo i internet żeby znaleźć hotel. Znajdujemy dobrą ofertę i ruszamy do hotelu. Ciekawostka: w hotelu nie działają drzwi automatyczne, przez Szabat. O 20.00 Szabat się skończy i włączą drzwi.

Zostawiamy rowery i ruszamy na spacer. Najpierw Stare Miasto, wiadomo, jest co oglądać, a potem BeerBazaar, świetne antidotum na jordański post piwny.

Etap 8: Jerozlima – Tel-Awiw  100km (Izreal)

Wczoraj było z -400m na 800m, za to dzisiaj z 800m na 0m. Plan to dojechać na Morze Śródziemne, zamoczyć nogi, pojechać do sklepu rowerowego i zdobyć kartony, a potem dostać się na lotnisko. Jak to bywa w dniach, gdzie ma być z górki, najpierw są strome podjazdy. Nie narzekamy jednak, bo jest przepięknie. Przypomina mi się Sardynia. Po tylu pustynnych etapach, zieleń to piękna odmiana. Jedziemy bocznymi drogami, asfalt jest idealny, ruch mały, kolarski raj.

Sprawa pogarszają się gdy zjeżdżamy z gór w płaski teren, mimo wszystko nie jest źle, są boczne drogi i jest co oglądać. Dopiero przed samym Tel-Avivem robi się wielkomiejsko, a droga zamienia się trzypasmową arterię. Najpierw dojeżdżamy do Jaffy, a potem wzdłuż morza na plaże w centrum Tel-Avivu. Pogoda jest idealna, moczymy nogi w wodzie i pijemy doskonałego portera przytarganego z Jerozolimy. W sklepie rowerowym bez problemu dostajemy dwa kartony, opowiadamy o wyprawie i pakujemy rowery. Przemiły właściciel martwi się jak dotrzemy na lotnisko i czy zdążymy. Nie jest pewny czy z wielkimi kartonami wpuszczą nas do autobusu miejskiego. Trochę nas nastraszył więc decydujemy się na taksówkę, nie od razu oczywiście, najpierw targamy rowery na odległy o kilometr przystanek, ale gdy widzę większą taksówkę postanawiam ponegocjować.  Kartony z rowerami wędrują na dach i ruszamy na lotnisko. No nic, było pięknie!

Tu krótki filmik, który zrobił Ben 🙂

Cała trasa, wyszło J jak Jordania:

Informacje o arrec

przez wielu uważany za wariata, przez siebie samego za osobę dużo za ostrożną...
Ten wpis został opublikowany w kategorii Kulturalne, Pasyjne i oznaczony tagami , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz