Byłem w Finlandii już sześć razy, ale były to kilkudniowe wizyty i nigdy nie wychyliłem nosa z pasma bałtyckiego wybrzeża. Bardzo lubię kraj Muminków. Lubię całą Skandynawię, a Finlandię szczególnie. Nie potrafię opisać dokładnie dlaczego, zapewne chodzi o kulturę, o nieco inny niż w system mentalny i emocjonalny. Przeczytałem niedawno książkę „Dzieci Norwegii, o państwie (nad)opiekuńczym” Marcina Czarneckiego i odkryłem, że w wielu sprawach myślę po skandynawsku. Nie chodzi o to, że jestem fanem Breversamtu, z całą pewnością nie jestem. System popełnia wiele tragicznych grzechów. Mimo wszystko dzięki książce lepiej zrozumiałem idee państwa opiekuńczego, a może nawet nie idee, a mentalność ludzi, którym państwo opiekuńcze odpowiada.
Skandynawia jest poruszana w wielu dyskusjach lewica kontra prawica. Często w prawicowych mediach podważa się lewicowość Skandynawii, argumentując, że Skandynawowie mocno stawiają na przedsiębiorczość. Moje doświadczenie mówi, że Skandynawowie są bardziej lewicowi niż najwięksi lewicowcy w Polsce. W Polsce lewicowy polityk kupi sobie mercedesa argumentując, że na jego stanowisku ważna jest odpowiednia prezentacja. W Skandynawii nawet polityk odchylony w prawo dobrze wie, że epatowanie nierównościami to społeczne faux-pas. Sześć lat temu podróżowałem rowerem przez Norwegię i spałem u ludzi na ślicznej wyspie. Mieli uroczy domek i ponad 10-letni samochód dostawczy, stary Citreon. Używali go jako hotelu gdy jechali w głuszę. Gospodarze powiedzieli, że jakby sąsiad na wyspie zaczął epatować bogactwem, na przykład kupił niezwykle drogi samochód to reakcją innych byłaby troska, co się stało, jakie ma problemy, jak można mu pomóc. W skandynawskim sposobie myślenia nie chodzi o skromność, nie chodzi o minimalizm. Tu chodzi o społeczną odpowiedzialność. Porównałbym to do dziecka, które przynosi do szkoły słodycze i czuje się zobowiązane aby poczęstować wszystkich. W Polsce kult kapitalizmu nauczył nas, że cnotą jest odczuwać satysfakcję z faktu, że mam więcej, a inni zazdroszczą. Odpowiedzialność za samopoczucie życiowe innych kończy się na najbliższej rodzinie. A bywa, że nawet w rodzinie jeden kupuje luksusowe auta, a drugi nie ma gdzie mieszkać.
Patrząc indywidualnie system skandynawski może jednemu się podobać, a drugiemu nie. Na pewno stwarza wiele ograniczeń. System nie likwiduje chciwości. Wielu ludzi pozostaje nieskorych do dzielenia. Wystarczy cukierków nie przynosić do szkoły. Patrząc społecznie system jest korzystny, mniejsze nierówności to mniej kradzieży, mniejszy stres życia, większe szansę na rozwój dla ambitnych z biedniejszych rodzin, mniej chorób, dłuższe życie i wiele innych. Ma to też wpływ na takie prozaiczne rzeczy jak przejazd rowerem przez Finlandię. Raz, że można rower zostawiać bez stresu przed knajpą, dwa, że każdy z uczestników jest tak niezwykle równy. Nie potrafię fenomenu równości dobrze opisać, w Polsce na stracie zawodów też znika wszelki podział, nikt nie wartościuje współuczestników na podstawie tego czy pracują w Biedronce albo są właścicielami giełdowych spółek. Jednak coś wisi w powietrzu. Pytania: „co robisz? jak sobie radzisz w życiu?” są kluczowe. W Skandynawii nie mają aż takiego znaczenia. Wszyscy radzą sobie w miarę podobnie. System skandynawski tak naprawdę opiera się na zaufaniu i szacunku do ludzi. W głębi prawicowego serca kryje się przekonanie, że gdy będziemy zbyt dobrzy i opiekuńczy to ludzie nie będą starać, będzie marazm i upadek. Być może lewica jest możliwa dzięki warunkom geograficznym albo lewicowa mentalność musi się rodzić wiele pokoleń – jedno, co wiem na pewno, lewicowa odpowiedzialność społeczna mi się podoba.
Okej, długi początek, ale gdzie ta podróż? Jeszcze nie. Jeszcze będzie o tym dlaczego Finlandia i o tym jak wymyśliłem Warmshowers. W 2008 roku kupiłem swój pierwszy rower szosowy. Zapłaciłem 2 tysiące złotych, rower złożył kolega Marcin Olszewski, na ramie napis „OLSH”. Czułem się jakby dostał nowe życie, jazda do pracy stała się szybsza i przyjemniejsza niż na starym góralu. Zacząłem planować trasy dookoła Warszawy, w końcu postanowiłem zrobić dłuższą podroż. Tydzień. Siedząc na spotkaniu w pracy patrzyłem na mapę Polski na końcu mojego kalendarza książkowego. W tydzień planowałem zrobić 1000km, sporo, ale muszę wyjechać i wrócić do Warszawy. A gdyby tak w jedną stronę wyfrunąć, a potem wrócić? Przewróciłem na mapę Europy i narysowałem okrąg o promieniu 1000km, zaznaczyłem kilka pomysłów, potem sprawdziłem loty i padło na Helsinki. Mój entuzjazm opadł, gdy zobaczyłem ceny w Finlandii, planowałem zabrać namiot, ale i tak budżet był za mały. Postanowiłem pożebrać o nocleg. Wyszukałem fińskie forum rowerowe, opisałem siebie i zapytałem czy miły rowerzysta przenocuje innego miłego rowerzystę. Szybko dostałem odpowiedź „Wejdź na Warmshowers”. W dużym skrócie: rejestrujesz się, samemu oferujesz noclegi, korzystasz z noclegów u innych. Couchsurfing ale tylko dla podróżujących rowerem. Moje doświadczenie warmshowerowe to zawsze 10 na 10. Sami fantastyczni ludzie, zawsze fenomenalne doświadczenie. Każda mój nocleg u Warmshowers był lepszy niż najdroższy hotel. Życzliwość, gościnność, opowieści, pyszne jedzenie, mnóstwo rad na temat dalszej podróży. Goście, których miałem u siebie też byli wspaniali. Jedyna, ale wielka wada jest taka, że gości jest tak mało. U mnie przez 9 lat tylko 5 razy. Sam korzystałem dziesiątki razy, nie tylko w Europie, ale też w Azji.
W 2008 założyłem konto i napisałem do jednej z osób w Helsinkach, szukałem noclegu na dwa dni. Szybka odpowiedź, nie ma sprawy, czekam. Przed przylotem pytania: masz wszystkie narzędzia żeby złożyć rower na lotnisku? wiesz jak trafić? ….i tak podjadę żeby pomóc. Wtedy na lotnisku w Helsinkach poznałem Olliego. Dwa dni minęły szybko, a na koniec Olli powiedział, że za rok jedzie do Włoch i zapytał czy chcę dołączyć. Powiedziałem „ooo, ale super”, a potem naprawdę pojechaliśmy. Olli był dwa razy w Polsce, raz w styczniu, przy -15C wypadł z kajaka do rzeki, a w innym roku, w lutym jeździł rowerem po zamarzniętych mazurskich jeziorach podczas rajdu przygodowego 360. Ja wpadałem do Finlandii na weekend na biegówki, w Helsinkach jest 300km tras, a Wizzair Gdańsk-Turku z uporem maniaka kusi cenami rzędu 10 Euro za bilet.
W 2017 roku wybrałem się siódmy raz do Finlandii, ale dopiero drugi z rowerem. Wizzair Gdańsk-Turku, bilet znowu prawie za darmo, tylko oplata za bagaż (sprzęt sportowy) jest stała. W Turku ląduję w czwartek, start Ruskiej jest w piątek w Hanko. Z Turku do Hanko mam około 150km W czwartek robię 128km i dostaję pierwszy poczęstunek fińskim deszczem. W piątek jeszcze przed Ruską kolejne 50km, nie jadę najkrótszymi trasami, zwiedzam.
Około 15.00 do Hanko pociągiem z Helsinek przyjeżdża Olli oraz kilku innych uczestników. Jedziemy razem na pizze, jestem przewodnikiem, zdążyłem trochę pojeździć po Hanko. O godzinie 19.49 dziewiętnaście osób zanurza koło roweru w morzu Bałtyckim i rusza na północ. Zaczynamy Ruską. Fiński Brevet. Dystans to około 1800km, Limit 195 godzin, czyli 8 dni i 3 godziny. W Grense Jakobselv nad Oceanem Arktycznym trzeba pojawić się przez godziną 23.00 w sobotę 23 września.
Nie będę opisywał każdego dnia. Z 19 osób dojechało 14. Niczym w opowiadaniu o żółwiu i zającu, jechaliśmy najszybciej, a dojechaliśmy jako ostatni, z tych którzy ukończyli. Aczkolwiek to nie są zawody, nie ma klasyfikacji, jest tylko udało się/nie udało się. Ruska zajęła nam 187 godzin, do Grense Jakobselv dotarliśmy w sobotę, 23 września o godzinie 14.00. Na rowerze spędziliśmy około 80 godzin, czyli 43% czasu. U innych uczestników parametr jazdy wyniósł dużo więcej. Jechali wolniej, ale jechali więcej. Noclegi mieliśmy w hotelach, a sporo osób korzystało ze śpiworu rozłożonego w wiacie turystycznej czy przystanku autobusowym. Dla mnie przy deszczowej pogodzie i temperaturach spadających poniżej zera to twardziele nie do opisania. Ale jeden uczestnik spotkany na trasie, powiedział: „Wczoraj nie wytrzymałem i skorzystałem z hotelu, rano nie mogłem wyjść z ciepłego łóżka, jaką trzeba mieć silną psychę, żeby spać w hotelach, naprawdę ciężko się zmotywować, gdy śpisz na zewnątrz to 3 godziny snu i pędzisz na rower żeby się rozgrzać”.
Nasza taktyka:
- Pierwsza noc i dzień: 500km
- Kolejne dni: około 200km – 220km
Po zawodach można rozpatrywać czy nie lepiej byłoby na odwrót, robić na początku po 200km, co nie byłoby mocno odczuwalne przez organizm, a na koniec dobić się pięćsetką. Przy naszej taktyce, zmęczenie pierwszego monstrum dnia rzutowało na cały późniejszy okres. Niemniej start o 19.49 niejako wymuszał taktykę „pierwszej nocy”. Gdy człowiek jest świeży i podniecony ciężko iść spać.
Najtrudniejszy dla mnie moment to poranek nazajutrz po 500km. Wieczór był miły. Dojechaliśmy z Hanko do Varkaus, 500km!, udało się. Podjechaliśmy supermarketu po jedzenie i piwo. W hotelu nie było sauny, ale posiedziałem pół godziny w bardzo gorącej wodzie w wannie. Całe krzątanie hotelowe nie zajęło więcej niż półtorej godziny, sen przyszedł łatwo, a rano ruszyliśmy dziarsko w kolejny deszczowy dzień. Być może największym problemem był zbyt długi odcinek do planowanego postoju, 90km. Kilka dni temu, na fali doświadczenie zdobytego na Ruskiej wybrałem się na nocny rower. Miałem głód rowerowy, w weekend nie było czasu, po pracy tylko chwila dnia, więc pomyślałem, po co walczysz o minuty przed zmierzchem, pogódź się z tym, że będzie ciemno. Idź na porządny rower po ciemku. Ułożyłem trasę na 200km, tak, że równo po 50km będzie stacja benzynowa, gdzie można wypić gorącą kawę i zjeść coś na ciepło. Na każdej stacji bez pośpiechu, minimum pół godziny. Piłem kawę i przeglądałem gazety, obserwowałem night life małych miasteczek. Dystans rozłożony w ten sposób minął zadziwiająco łatwo. Wyszła lekka i spokojna przejażdżka. A urwanie jednej nocy nie jest dla mnie wielkim problemem.
Relacje z wyczynów ultra mówią, że sekret leży w małym, bliskim celu, nie należy myśleć o setkach kilometrach do przodu. Na Ruskiej to się sprawdzało w 100%. Moją trasą na dany moment zawsze był dystans do kolejnego postoju. Postój trwał minimum godzinę, a potem zaczynała się zupełnie nowa przygoda, czyli trasa do kolejnego postoju. Na drugi dzień zmęczenie po 500km było ogromne, a mały cel tak odległy, że poczułem, że nie ma szans. Nie dla mnie Ruska, za cieńki jestem, podjąłem decyzję o wycofaniu i rozważałem jak zakomunikuję ją Olliemu. Doturlałem się owe 90 kilometrów z przekonaniem, że są to moje ostatki. Na szczęście kolejny postój był dużo bliżej, a poza tym był to pierwszy punkt kontrolny Ruskiej, wzgórze Koli. Widok z Koli na jeziora pełne małych wysp jest symbolem narodowym Finlandii. Teraz turlałem się z przekonaniem, że przynajmniej zaliczę jeden punkt kontrolny. Po wzgórzu Koli turlałem się do hotelu i tak minął drugi, 260 kilometrowy dzień.
W kolejne dni już nie miałem dużego kryzysu. Pojawiały się małe, największym problemem była pogoda. Wieczór trzeciego dnia 3°C i deszcz. Poranek czwartek dnia, deszcz, wiatr w twarz, a Garmin pokazuje 1°C, potem 0,9°C, 0,6°C. Dojdzie do minusa? Doszło. Pokazało -0,3°C. Przy takiej pogodzie szaleństwem jest jazda rowerem do sklepu, a co dopiero 8 godzin dziennie. Głos w głowie mówił „Chciałeś północ, masz północ” ale bolesne dla psychiki były prognozy …na okres po Ruskiej. Już za kilka dni miało być nie ciepłe 5°C, nie szalone 10°C, ale tropikalne 15°C. Na dodatek słońce i dobry wiatr. Dobry wiatr to jakby w pakiecie, ciepłym powietrze wieje z południa czyli by nam pomagało, zimnym wieje z północy, czyli przeszkadza. W mojej głowie dziwne negocjacje z bogiem pogody, żądam trzech rzeczy: słońca, 10°C i dobrego wiatru. Bóg pogody mówi, no dobra dam ci z tego dwie, co wybierasz? 10°C i dobry wiatr – po co mi słońce. A jak byś miał wybrać jedną rzecz? Nawet w fantazji bóg północnej pogody okazał się ostrym negocjatorem.
Postoje trwają długo, próbujemy się suszyć i jemy, jemy, jemy. Podróż okazała się znacznie tańsza niż myślałem. Prawie zawsze spotykamy stoły szwedzkie, za opłatę wynoszącą od 5 do 15 Euro w cenie jest wszystko. Nawet piwo, z tym, że bezalkoholowe, fińskie domowe piwo, trochę podobne do kwasu chlebowego. Bardzo smaczne. Są zupy, sałatki, napoje, desery, kawa. Do tego zawsze danie główne, na ogół ciekawe np wielki vege burger z bobu. 5 Euro było tylko raz, gdy zabrakło vege dania głównego, pani spojrzała na moją smutną minę i obniżyła cenę bufetu o połowę. I tak się najadłem jak król. Bary sałatkowe były naprawdę bogate, pełno różnych sałatek i warzyw, orzechów, sosów, dressingów. Zupy na ogół ciężki i sycące. Zużywaliśmy tyle kalorii, że robiliśmy w bufetach spustoszenie. Bufety były w różnych miejscach, nie tylko restauracje, ale też stacje benzynowe, muzea, domy kultury, kluby sportowe. Przed postojem w klubie sportowych Olli mówi, przygotuj się na bardzo dobre jedzenie, w takich miejscach mają na ogół świetne żarcie. Byłem zdziwiony po polskim, lokalnym klubie sportowym spodziewałbym się tylko mrocznej szatni. Rzeczywiście było pysznie, elegancko i nieco drożej. Ale smakowało mi wszędzie, nawet bufety na stacjach benzynowych były ucztą dla zmysłów. Olli wyprowadzał mnie z zachwytu mówiąc „nikt normalny nie zachwyca się bufetami na stacjach benzynowych, tu działa efekt, nie smakuje ci obiad? to wejdź na rower i zrób kolejne 100km”.
Czwartego dnia po mroźnym poranku bufet był bardzo dobry, a potem drugi punkt kontrolny, stromy podjazd na wzgórze Iso-Syote. Tu odbywały się mistrzostwa Finlandii w kolarstwie szosowym AD2017. Na wzgórzu zmieniamy plany dostosowując się do wiatru. Wiatr z północnego przechodzi we wschodni, nasza trasa miała iść na północny-wschód, nocleg miał być w Posio, zmieniamy na Ranua, czyli kierunek północno-zachodni. Bóg pogody przerywa deszcze słońcem, nie o to prosiłem, ale nie marudzę. Pojawiają się duże ilości reniferów. Stoją przy drodze, na drodze, biegną obok nas jakby chciały do zaprzęgu. No i ta Ruska, czyli po fińsku „Złota Jesień”, czyli liście we wszystkich kolorach. Piękna końcówka dnia.
Kolejnego dnia płacimy cenę za miły wieczór. Musimy odbić mocniej wschód i cały pierwszy odcinek mamy pod wiatr. Na dodatek postój wyjątkowo bez bufetu. Tylko kanapki na ciepło. Zjadam za mało i jestem słaby. Postoje na Ruskiej to nie taka łatwa sprawa, całość przemyślał Olli. Ja wygodnie i leniwie mogłem nie robić nic. Dobrze mieć fińskiego przyjaciela podczas Ruskiej. Olli musiał wykonać wiele telefonów, żeby sprawdzić czy dane miejsce będzie czynne czy też nie. Czasami była to kwestia zupełnie innej trasy. Nasz najdłuższy odcinek bez otwartego przybytku to 130 kilometrów siódmego dnia. Podczas Ruskiej nie można korzystać z pomocy ludzi, ani warmshowers, ani żadnej innej, zero supportu, tylko komercyjne hotele, restauracje, sklepy. Trochę to dziwne, ale takie honorowe zasady.
Głodny i zmęczony czekam na znak „krąg polarny”, jedziemy trochę dłuższą trasą, nie E75 czyli kręgosłupem Laponii, gdzie dokładnie na linii kręgu polarnego jest wioska Świętego Mikołaja, największa atrakcja turystyczna Finlandii. Tam jest „krąg polarny fryzjer” i „krąg polarny zdjęcie z krasnalem”, tu na zapomnianej drodze nie wiadomo czy będzie cokolwiek. Jest! Jest tablica, napisy w kilku językach, po fińsku „Napapiri”. Turystyka w Laponii to ciekawa kwestia, w jednym miejscu widziałem napisy po fińsku, rosyjsku, chińsku i japońsku. Bez angielskiego. Azjatów tu podobno najwięcej. Jesteśmy w martwym sezonie, najwięcej turystów jest w środku lata i środku zimy. Martwy sezon to plusy, dużo tańsze hotele i minusy, sporo miejsc zamkniętych. Ale nawet w martwym sezonie turyści mogli wkurzyć. W Inari planowaliśmy zjeść w centrum kultury ludu Sami. Paru uczestników Ruskiej przed nami chwaliło, że przepyszny bufet, także oczekiwania i głód ogromny. Na miejscu okazało się, że wszystkie miejsca zarezerwowane, zaraz przyjdzie kilka autokarów z amerykańskimi emerytami. Wybłagaliśmy o pozwolenie na konsumpcję z obietnicą, że jak tylko wpadną kończymy jeść na stojąco.
Szósty dzień to znaczna poprawa pogoda. Wszystko w pakiecie, nie tylko cieplej, nie tylko mniej deszczu ale jeszcze dobry wiatr. Mam wrażenie, że północ zrobiła test, sprawdziła czy człowiek jest godzien tu wjechać. Wiele kilometrów wcześniej, kiedy krąg polarny był daleką wizją, telepało nas z zimna do granic możliwości. Teraz jesteśmy już kilkaset kilometrów w głąb Arktyki i jest przyjemnie. Potrafimy to docenić. A nawet powiem, że idealnie się ułożyło. Nie byłoby takiego szczęścia, gdyby nie wcześniejsze przechrzczenie. I tak byłoby pięknie, bo jest pięknie, ale jest jeszcze piękniej. Trzeci punkt kontrolny, wzgórze w okolicach Saariselki to orgia widoków, bezkres północy w pełnej krasie.
Siódmy dzień to miasta Ivalo i Inari, a potem 130-kilometrowy odcinek bez miejsca żeby się schronić. Całe szczęście, że pogoda jest dużo lepsza. Zdarzają się przelotne deszcze, ale tak ciepło nie było od Hanko. Postój jest pod chmurką, wikt mamy z supermarketu w Inari. Droga jest piękna, wąska, wijąca się wśród jezior. Zbliżamy się do Norwegii, znaki są po fińsku, Norwegia to Norja i w języku Sami, Norwegia to Taarr. Nocleg mamy 15 km przed norweską granicą na farmie reniferów. Jak Olli wynalazł to miejsce? spory kawałek od drogi, ma się poczucie końca świata, oprócz nas jest tu fiński pisarz, podobno będzie aż do Bożego Narodzenia, pisze. Pokój mamy bardzo malutki i skromny, ale jedzenie jest pyszne, a sauna ma klimat.
Początek ósmego dnia to granica fińsko-norweska. Ostatni dzień będzie głównie w Norwegii, Ruska ma tu sentymentalny wymiar dla Finów. Meta jest w miejscu, gdzie przed wojną była granica norweska-fińska. Finowie mieli ma skrawek dostępu do Oceanu Arktycznego wraz z ważnym dla nich miastem Petsamo. Po wojnie stracili ten teren, teraz jest tu granica norwesko-rosyjska.
W Norwegii następuje nagła zmiana scenerii, zamiast pagórków góry, zamiast jezior rwące rzeki, zamiast wielu kolorów brąz – jesień już bardziej zaawansowana. Wróciła też cywilizacja. Jest więcej samochodów, domów, ludzi, szersze ulice. Zrobiło się też jeszcze cieplej i słoneczniej. Przez to wszystko mam wrażenie, że nie jedziemy już na północ, tylko ominęliśmy biegun i wracamy na południe, do cywilizacji, do ciepłej pogody. Jedziemy w euforii. Wiemy, że się udało. Nawet gdy do końca jest jeszcze ponad 100km pojawia się już mały smutek, że to koniec. Na mecie przy Oceania Arktycznym jest mały kościółek, kaplica Oskara II. Zdjęcie przyklejonej do skał kaplicy miałem od kilku miesięcy na tapecie telefonu, mogłem wiele razy przeżywać myśl czy dam radę dojechać tam rowerem. Ostatnie 12 kilometrów to droga szutrowa wzdłuż rzeki, Rosja z drugiej strony rzeki, 20 metrów od nas. Rzeka płynie w wąwozie, po obu stronach wysokie góry, na szczytach punkty obserwacyjne, tu NATO, a tu Rosja. W końcu jest kaplica, jest Ocean. Wzruszenie ciężko opisać.
W wyścigach typu brevet, czyli długodystansowym kolarstwie używa się kart startowych, do których zbiera się pieczątki lub podpisy. Na punktach kontrolnych Ruskiej w Koli, Iso-Syote i Saariselce były hotele, pieczątki trzeba było zdobyć w recepcjach. Ostatni punkt musimy podpisać sami, kiedyś była tu wioska rybacka, ale teraz Grense Jakobselv to opuszczony koniec świata. Na nasze szczęście pojawia się para niemieckich emerytów. Przyjechali bardzo starym volvo. Opowiadamy o wyprawie, prosimy o podpis na kartach z potwierdzeniem czasu. Są mocno wzruszeni, jakby poświadczali coś ekstremlanie ważnego. Częstują nas ciepłą kawą, już możemy przyjąć, już koniec Ruskiej. Mimo wszystko jeszcze nie koniec kolarstwa. Musimy wrócić 50km do cywilizacji, do Kirekenes. Tam w małym hotelu o 19.00 zaczyna się uroczysta kolacja na zakończenie Ruskiej. Dojeżdżamy 30 minut przed kolacją.
Rano spod hotelu odjeżdżamy autobusem do Rovaniemi. Rozważałem powrót samolotem, linia Norwegian lata z Kirekens do Oslo, a z Oslo do Polski. Lot pasował, cenowo wychodziło podobnie, jednak nie zdecydowałem się na Norwegiana. Przed nami aż 24 godziny podróży do Helsinek, ale cieszę, że wybrałem lądową opcję. Będzie można na nowo przeżyć trasę. Streszczenie Ruskiej. Autobus do Rovaniemi jedzie 8 godzin. Pogoda jest jeszcze lepsza, naście stopni, słońce w pełnej krasie. Prognozy się sprawdzają, zaraz po Ruskiej bardzo ciepło.
W Rovaniemi mamy kilka godzin do pociągu, robimy rajd po pubach, opijamy Ruską. W pociągu do wagonu rowerowego ładuje się z nami grupa na rowerach górskich, ktoś zagaduje do mnie po fińsku, potem po angielsku, pyta czy wracamy z Ruskiej? Tak odpowiadam i zdziwiony pytam, skąd wie o Ruskiej? Odpowiada, że z portali rowerowych i krzyczy do innych, oni zrobili Ruską, posypały się uściski i gratulacje, przy naszym pijackim nastroju łatwo się wzruszyliśmy. Potem Olli pokazał, mi, że na jednym forum rowerowym ktoś napisał, że widział nas w pubie w Rovaniemi, po naszych ubraniach domniemywał, że wróciliśmy z Ruskiej, chcieli podejść ze znajomymi, ale się nie odważyli. To była pierwsza edycja Ruskiej, a ja jestem pierwszą osobą z zagranicy, która Ruską ukończyła. Na starcie był jeszcze Szwed, ale się wycofał.
Pociąg mamy sypialny, rano jesteśmy w Helsinkach, rowerami jedziemy do domu Olliego, tam czeka na mnie zorganizowany wcześniej karton. Pakuję rower, a potem jedziemy autem Olliego do Turku. W Gdańsku jestem o 23.00, mam półtorej godziny, żeby zdążyć na pociąg do Warszawy. Trochę to masochizm, znowu skręcam rower, szukam śmietnika na duży karton (w Gdańsku mam z tym rekordowy problem), a potem pędzę co sił po trzypasmowych arteriach na dworzec, po ścieżkach rowerowych bym nie zdążył. Rano jestem w Warszawie, wszystko jest dobrze, bo mam ze sobą rower 🙂
Na koniec zapraszam na video z Ruskiej, tekst specjalnie bez zdjęć, obrazy są TUTAJ
ps. jeśli chociażby jedna osoba poprosi w komentarzu to opiszę jeszcze użyty sprzęt podczas Ruskiej
Arku,
Gratuluję.
Rzadko się odzywam, ale zawsze czytam. Jestem dumny.
I dziękuję 🙂
poproszę o opis sprzętu
No to rusza produkcja 🙂
Miałem okazję mieszkać dłużej w Szwecji, niestety Finlandię miałem okazję zobaczyć tylko raz i żałuje.
Tak, tak. Sprzęt poprosimy. Jak ubranie i ta torba pod siodlo?
A wyprawa po prostu epicka.
Ciekawie piszesz tez o tych roznicach kulturowych. Ciekawi mnie czy skadynawia najpierw stała się bogata a dopiero potem opiekuńcza. Czy tez stała się bogata rownież dzięki temu że jest taka egalitarna i opiekuńcza. A moze nie ma to jedno z drugim nic wspolnego.
Ja jestem w miarę pewien, że jest bogata, ponieważ jest opiekuńcza. Są na to parametry, ale na nawet na prosty rozum można zrozumieć, że (słuszna) prawicowa idea, że jeśli kopiesz szybciej doły to zarabiasz więcej jest ograniczona (słuszną) lewicową ideą, że jak szybciej kopiący dorobi się koparki to wolniej kopiący traci szanse, nadziei, motywację. Brak różnic ekonomicznych (komunizm) jest fatalny, ale tak samo fatalne są duże różnice (obecny schyłek kapitalizmu). Wyraźne, ale nie za duże różnice są bardzo motywujące ot cały sekret Skandynawii.
Mimo wszystko kopiowanie Skandynawii nie jest proste. Po Ruskiej sporo o tym rozmawiam i najbardziej do mnie przemówiła teoria z gęstością zaludnienia. Skandynawowie mają mądre, lewicowe systemy nie dzięki sprawnym mózgom, mieli po prostu szczęście z położeniem geograficznym. Ich opiekuńczość i szacunek do słabszych wynika z braku ludzi. Jak to ujął mój przyjaciel „nawet niepełnosprawny się przydawał jeśli potrafił utrzymać młotek”. Na południa, gdy choroba przetrzebiła ludzi, to za rok pojawiali się nowi. Także w Skandynawii kultura dbania o siebie nawzajem idzie z dziada, pradziada. W Polsce taki poziom opiekuńczości mógłby budzić tylko i wyłącznie podejrzliwość. Ale powoli, powoli można iść w tym kierunku.
Wychodzi na to, że „opiekuńczość” jest wszędzie „sponsorowana”. No, chyba, że w Skandynawii nie ma oligarchii.
„Gazeta prawna” – „Tak. Rządzą nami bogaci. Ale ma to niewiele wspólnego z kapitalizmem”
Nie wiem czy w Skandynawii jest oligarchia, obstawiam, że jest, obstawiam, że jak każda oligarchia jest nieskończenie nienasycona. Nie zgodzę się jednak ze z „sponsorowaniem opiekuńczości”. Gdyby to zależało od oligarchii, to duży procent zwykłych ludzie umierałby z głodu. Odszukałem tekst „Tak. Rządzą nami bogaci. Ale ma to niewiele wspólnego z kapitalizmem”. Tekst ma rację, ale nie do końca. Problem polega na tym, że wszystkie analizy (w tym moje o Skandynawii) zawężają obraz. Tu zawężenie polega na tym „Tak. Rządzą nam bogaci. Ale tylko na tyle ile im pozwolimy”. Kiedyś czytałem analizę, że okazało się, że bogatym łatwiej jest rządzić demokracją niż karabinem. Karabin był ryzykowny, męczący i często nieskuteczny. Zwykli ludzie wykorzystywali każdą lukę, żeby się odgryźć. Demokracja przy odpowiedniej machinie propagandowej działa jak po maśle. Grupa oligarchów zgarnia ogrom zysków z pracy narodu, a szary człowiek, skazany na okruchy krzyczy „niższe podatki!”. Po co karabin, wystarczy telewizor, ludzie są posłuszni i nie lubią myśleć sami. Opiekuńczość Skandynawii nie jest sponsorowana, opiekuńczość wynika z lewicowości ludzi, ze świadomości, że trzeba się z innymi dzielić i sobie pomagać (czyż nie jest to zwykła przyzwoitość? każda babcia by powiedziała, że tak należy robić). Ludzie chcą dzielenia, więc oligarchia musi się na to zgodzić. Jestem pewien, że oligarchia próbuje zmiękczyć Skandynawów, zrobić z nich wystraszonych prawaków wkładając w usta „wielkich” analityków słowa „wysokie podatki to katarstrofa”. Na szczęście (dla dobrobytu Skandynawii) Skandynawowie są uparci i swoje wiedzą.
Ale jaka jest w Finlandii wysokość podatków, w artykule: „Jak państwo ściąga haracz z Polaków?” na prisonplanet, znalazłem takie dane:
A. Roczny koszt dla naszego pracodawcy (tyle by nam płacił gdyby nie podatki) – 61 tys. PLN
B. ZUS oraz podatek PIT – 25 tys. PLN
C. Nasze wynagrodzenie netto – 36 tys. PLN
D. Podatki ukryte w cenach podstawowych produktów – 11 tys PLN
E. Tyle rzeczywiście wydajemy na nabywane produkty – 25 tys PLN
Napisz jeszcze kiedys☺
Może jak dorośniesz i poznasz trochę więcej niż kilka biwakow. No i koniecznie odrobine realiow ,jak chocby historia, to się przydaje zamiast dykteryjek o tym i owym!