Ludzie, którzy żyją w świecie praca-telewizja-galeria handlowa wynudzą się na filmie „127 godzin” jak mopsy. Dla nich równie dobrze, mogłoby to być 90 minut o tym jak Mongoł próbuje wydoić jaka. Nieistniejący problem, w nieistniejącym świecie. Jeśli jednak ktoś robi cokolwiek więcej, chociażby jeździ na nartach to film Danny’ego Boyle’a wryje mu się głęboko w umysł.
Myślę, że wszyscy wiedzą, że film przedstawia autentyczną historię Arona Ralstona, który postawiony w sytuacji bez wyjścia odcina sobie rękę. Ale o czym tak naprawdę jest ten film? Czytając recenzje i komentarze mam wrażenie, że chodzi tylko i wyłącznie o to, żeby stworzyć wirtualną rzeczywistość, w której my sami poczujemy się jak bohater. Poczujemy intensywność jego doznań i emocji. Zastanowimy się czy sami dalibyśmy radę i zagryziemy to wszystko garścią popcornu. Czyli dokładnie to samo, co robi z ludźmi telewizja. Po co robić cokolwiek, skoro można przez 5 godzin dziennie patrzeć jak cokolwiek robią inni.
Czytałem również, że jest to film o niedojrzałości emocjonalnej, a nawet o tym, że postęp cywilizacyjny przekracza możliwości adaptacyjne niektórych jednostek. Te jednostki muszą odreagowywać bezpieczny świat potężnymi dawkami adrenaliny. W takiej interpretacji mamy przestrogę, że każdy narkotyk prowadzi do zguby, czasem na szczęście tylko do zguby ręki. Jest też motywacyjna interpretacja, czyli śliczna teza „nigdy się nie poddawaj”. Znajdą się też na pewno osoby, które powiedzą, że filmy nie są po to aby o nich myśleć, tylko po to żeby mieć chwile przyjemnej rozrywki.
Obejrzałem film „127 godzin” dwa dni temu i cały czas nie mogę się otrząsnąć. Nie dlatego, że rozważam, co sam bym zrobił, ani nie dlatego, że rozmyślam nad antropologicznym aspektem szukania adrenaliny, ani nie dlatego, że jestem podniecony myślą, że homo sapiens są niezwykli i mogą wszystko. No to co się ze mną dzieje? Nie jestem do końca pewien. Ale myślę, że chodzi tu po prostu o Arona Ralstona. Nie o jego rękę, ani nie o jego pasje, ale o to kim lub czym on jest jako zjawisko. W kulturach wschodnich istnieje coś takiego jak wielki szacunek do osób, który osiągnęły wyższe poziomy duchowe. Zachodnie kultury są tego pozbawione. Szacunek osiąga się tu przez zdobycie władzy lub zgromadzenie majątku. Nawet kult Jezusa najczęściej przybiera formę rytualnych pokłonów zamiast potrzeby zrozumienia przekazu. Jest takie wschodnie powiedzenie, gdy mistrz pokazuje księżyc głupiec patrzy na palec. Materialistyczny świat nawet nie próbuje spojrzeć na palec. Szuka mistrzów ważnych i wpływowych, nie po to aby się od nich uczyć, ale żeby się przed nimi ukorzyć i w ten sposób coś pozyskać.
Pisałem już o Alinie Margolis, może powinienem utworzyć nową kategorię „Niematerialni mistrzowie życia”. Jak utworzę to, wpiszę tam również Arona. I nie dlatego, że facet obciął sobie rękę. Dlatego, że zobaczyłem człowieka, który moim zdaniem coś nam wskazuje. Warto się wysilić, żeby zamiast palca (ręki) dostrzec księżyc.
to pierwszy Twój post, którego zwyczajnie nie zrozumiałem. Dlaczego uważasz tego gościa za mistrza? Sorry, nie widziałem filmu ale też pewnie go nie zobaczę. Co osiągnął? Czym jest ten księżyc, o którym piszesz?
Nie uważam żeby Aron coś szczególnego osiągnął. Myślę, że wartość ludzi jest w tym kim są, a nie w tym co osiągają. Aron nie jest według mnie mistrzem duchowym dlatego, że poradził sobie z tak trudną sytuacją, ale ponieważ jest mistrzem poradził sobie z tak trudną sytuacją 🙂
Dlaczego w ogóle uważam go za mistrza? Ponieważ ani razu nie zrzucił odpowiedzialności na innych, na zły świat, czy na niesprawiedliwość. Ponieważ zachował niewiarygodną pogodę ducha i dystans do siebie. Nie używam tu słowa „mistrz” w kategorii jakiegoś dojścia do absolutu. Dlatego nie potrafię jasno przekazać czym jest ten księżyc. Potrafię jedynie powiedzieć, że warto film zobaczyć i samemu zastanowić się czy Aron jest człowiekiem, który coś nam wskazuje.
Cześć, gratuluję bloga!
Chcę się jednak nie zgodzić z Tobą w ocenie tego zjawiska, jak to określiłeś. Zastanawiam się czy nie pomyliłeś tutaj Mistrza z mistrzem (mistrzem naciągaczem, antymistrzem znanym ci z innych wschodnich opowieści). Dla mnie postać pokazana w filmie tchnie pustką i banałem, nie jest walecznym herosem tylko jednostką starającą się uchronić za wszelką cenę własny byt. Czy jest w tym coś nadzwyczajnego?
Być może nie jest to wina Arona (nie znam aż tak dokładnie), ale słabego filmu, który został skrojony pod szerszą publiczność. Z moich rozmów wynika, że osoby które oglądały klasyczne filmy górskie jak np. Czekając na Joe były rozczarowane tą produkcją. Tak naprawdę nie dowiadujemy się o niczym co działo się w głowie tego człowieka. Pokazane stany jak przypływy paniki czy halucynacje dotknęłyby każdego. Jego rozmowy z kamerą przeciętne. Nie był on pogodzony ze swoim dotychczasowym życiem dlatego trudno mówić o jego mądrości, zapytać trzeba więc czego go ta przygoda nauczyła?
Powiew komercji na początku filmu w postaci wielkiego na cały kadr scyzoryka Victorinox i końcowa rada bohatera „nie kupujcie chińskich podróbek” dla mnie stawiają ten film na bardzo niskim poziomie. Wszystko co chciał nam pokazać reżyser, bohater wyraża wprost.
Otrzymujemy sylwetkę amerykańskiego lekkoducha „łapiącego chwilę”, nie przywiązanego do życia (ale czy z mądrości? nie sądzę), w dodatku nie odpowiedzialnego, który dzięki tej przygodzie uczy się, że trzeba informować o swoich górskich planach, a rodzina jest całkiem ważna w życiu. Po prostu nie wierzę w tak rozumianą amerykańską wolność.
Między głupcem a mędrcem z pewnością istnieje tylko cieniutka granica.
Obejrzałam wczoraj i dałam sobie jeszcze 24h na znalezienie „drugiego dna”… i nic. Niestety pod tym względem mnie rozczarował. Co nie znaczy, że jako film w swoim gatunku jest zły. Narracja, praca kamery, montaż – wszystko trzyma w napięciu (parę razy to mi tętno skoczyło chyba na max 😉 ), no ale przesłanie jak dla mnie płyciutkie. I tu podpisuję się pod tym, co napisał Tamburyn. I jeszcze ten tekst na końcu „od tej pory Aron zawsze zostawiał wiadomość, gdzie się wybiera”, no nie….. 🙂 „Jaś i Małgosia już nigdy nie chodzili sami po lesie”.
Zabrakło mi „tego czegoś”, co miały np. „Grizzly man” albo „Czekając na Joe” (zwłaszcza wersja rozszerzona o wywiady) – pewnej głębi i stopnia skomplikowania, czegoś, nad czym można by rozmyślać lub dyskutować długo po wyjściu z kina.
Tamburyn i Krolisek, dzięki za komentarze.
Wasza opinia o filmie zgadza się z wieloma opiniami, które usłyszałem od ludzi, którzy gdy usłyszą słowo „karabinek” to nie pomyślą od razu o tym czymś do strzelania 🙂 Taki generalny komentarz – „nic specjalnego”
Poza tym mi też zgrzytnęły zęby jak usłyszałem ten głupawy morał pod publikę „teraz już zawsze zostawia wiadomość” Który z całą pewnością nie jest prawdziwy, nie ma takiej technicznej możliwości. Wyprawy (a Aron dalej bardzo czynnie działa) to nie korporacyjne konferencje, które można zaplanować co do minuty.
Mimo wszystko pozostanę przy swojej opinii o Aronie. Może dlatego, że wiem oni dużo więcej niż przedstawia film. Jest o nim np. w książce „Urodzeni biegacze”. To co Tamburyn widzi jako wadę, to „łapanie chwili” to dla mnie jest to COŚ. Niedługo o tym napiszę 🙂
Samo łapanie chwili nie jest złym tematem na film, pokazanie takiego luźnego podejścia do życia może wielu osobom pomóc otworzyć oczy. Tyle że można to przekazać na różne sposoby, łopatologiczny sposób wybrany przez twórców filmu mnie osobiście razi.
Być może jest to kwestia, tak jak piszesz, znajomości bohatera z innej strony (tak jak pisałam o Joe Simpsonie – rozmowa z „prawdziwym” Joe po latach, dołączona do filmu, nadała mu głębi, a może lektura „Dotknięcia pustki”). Chętnie przeczytam „Urodzonych biegaczy” jeśli mi wpadną w rękę.
Napisałeś: „W kulturach wschodnich istnieje coś takiego jak wielki szacunek do osób, który osiągnęły wyższe poziomy duchowe. Zachodnie kultury są tego pozbawione. Szacunek osiąga się tu przez zdobycie władzy lub zgromadzenie majątku”.
Nie w pełni się z tym zgadzam. Moim zdaniem, istnieje jeszcze na Zachodzie (szczególnie w Polsce, do którego ją zaliczam), choć w coraz bardziej szczątkowej formie, okazywanie szacunku wobec osób, które osiągnęły wyższy poziom duchowy. Najczęściej można to zauważyć w odniesieniu do niektórych osób duchownych, co do których ludzie są przekonani, że weszli na wyższy poziom porozumiewania się z Bogiem.
Fakt, że na Wschodzie ów szacunek jest jednak o wiele ważniejszy i bardziej widoczny. Na Zachodzie szacunek najczęściej (!) wywołuje władza i majątek. To jest przykre, bo człowiek powinien się nimi posługiwać dla własnego rozwoju, a nie stawiać sobie za cel osiągnięcie czy utrzymanie ich.
A może to jednak nie jest szacunek, tylko jakaś mieszanina podziwu, że komuś się udało coś takiego zdobyć, i lęku przed tym, do czego zdobyta władza komuś posłuży, czy mnie, która na nią patrzę, jakoś nie zdominuje, nie unieszczęśliwi? Ludzka władza jest jakoś tak… podejrzana o niecne zamiary, przynajmniej w Polsce.
„Dlatego, że zobaczyłem człowieka, który moim zdaniem coś nam wskazuje. „
No właśnie… co?