Maroko za grosz

Ta podróż mogłaby kosztować sporo i wymagać specjalistycznego sprzętu,  kosztowała jednak wyjątkowo mało. Plan to tydzień w Maroko, z zimowym wejściem na Jebel Toubkal (4176m), najwyższy szczyt gór Atlas i całej Afryki północnej.

Kompan do podróży: Konrad. To nasza pierwsza wspólna podróż, ale znamy się dobrze. Wielokrotnie startowaliśmy w jednej drużynie na rajdach przygodowych. Nasz każdy rajd wyglądał jak kiczowaty film sensacyjny z hollywoodu. Niby olewczy stosunek i wszystko idzie w złą stronę, ale finalnie wychodziło lepiej niż w najśmielszych oczekiwaniach. I taka była podróż do Maroka.  To ja z naszej dwójki jestem doświadczony w dalekich podróżach, i to ja jestem minimalista, ale to Konrad był moim nauczycielem minimalizmu.  Szczególnie jedna zasada (której Konrad nie jest do końca świadomy) jest moim zdaniem perfekcyjnie minimalistyczna. Nazwę ją złotą zasadą Konrada.

Koszty będę zawsze opisywał w PLN i per osoba. 1 Dirham marokański to 35 groszy.

Bilety lotnicze: koszt 350 zł
A mogłyby być jeszcze tańsze. W momencie zakupu dostępny był lot do Maroka za 250zł. Lot Ryanair, Warszawa Modlin – Bruksela Charleroi, a potem z Charleroi do Essaouira kosztował 250 zł w dwie strony. 250 zł za wszystkie 4 loty. Dla wygody wybraliśmy jednak inną opcję. Najpierw lot z Chaleroi do Marakeszu, a powrót z Essaouira. W ten sposób mieliśmy tanio i wygodnie. Przywieźli nas w góry, tam gdzie chcieliśmy zacząć, a zabrali nas znad oceanu, tam gdzie chcieliśmy skończyć. Dodam, ze bilety kupiliśmy na 20 dni przed odlotem.

Dzień 1:
W Charleroi mamy 2 godziny na przesiadkę. Wszystko idzie gładko i bez problemów.  O godzinie 19.00 jesteśmy w Marakeszu.  Do centrum z lotniska jest około 6km, najtańsza forma transportu?  Oczywiście spacer! Warunek to w miarę lekki plecak. Nasze plecaki biorąc pod uwagę, że w Marakeszu jest 20 stopni, a w plecaku niesiemy sprzęt, z którym chcemy wejść na górę, gdzie może być -15 stopni są rekordowo lekkie.  Hostel w Marakeszu poleciła nam siostra Konrada, nazywa się Rouge. Ciężko do niego trafić w labiryncie uliczek starego miasta, ale jest super sympatyczny i klimatyczny.  100% warty polecenia. Cena to 40 zł za osobę,  śniadanie w cenie. Wieczorem robimy jeszcze spacer po Medinie, plus obiadokolacja w restauracji (17 zl) plus świeżo wyciskany sok z pomarańczy ze straganu (1,5zl).

Dzień 2:
Na śniadanie mamy dodatkowe awokado kupione wczoraj na straganie (2zł za kilka sztuk). Ten patent będziemy stosować do końca.  Awokado w Maroko są kosmicznie dobre. Dla mnie to wystarczający powód aby Maroko odwiedzić. Śniadania hotelowe są we francuskim stylu, dużo pieczywa i dżemy. Dodatkowe awokado,  którym można posmarować bagietkę to nie tylko smaczny ale i bardzo sycący pomysł.

Po śniadaniu spacerujemy przez Stare Miasto w kierunku wielkiego postoju taksówek.  Jedziemy do Imlil, bazy wypadowej na Toubkal. W hostelu mówią, że cena za taksówkę zacznie się od 500dh, a przy dobrych targach dojdziemy do 250 dh. Do Imlil (70km)  nie można dojechać autobusem. Można do Asni, a potem i tak trzeba taksówką, albo pieszo 18km. Negocjacje z taksówkarzami nie są proste. Rzeczywiście cena zaczyna się od 500, ale z wielkim bólem brzucha zbliża się do 400. Po ciężkich bojach osiągamy 300dh (czyli około 52zl za osobę).

W Imlil, na postoju taksówek już ktoś na nas czeka. Człowiek nagrany przez taksówkarza, tak to działa. Gość bardzo sympatyczny, cena bardzo dobra  (jeszcze trochę negocjujemy), jest ciepła woda, a nawet wifi.  Idziemy zobaczyć.  Spacer trwał aż 20 minut, ale lokal w porządku, zostajemy. Ceny to 30 zł za spanie ze śniadaniem i 15 zł za bardzo solidny obiad.
Przed obiadem ruszamy jeszcze w góry. Taki spacer rekonesans. Jest chłodno, ale świeci słońce.  Wchodzimy na przełęcz Tizi’n Tamatert.

Dzień 3:
Rano szok, wczoraj w Imlil bylo sucho aż się kurzyło, a dzisiaj pełno śniegu. Gospodarz przy śniadaniu wyklucza możliwość wejścia na Toubkal. Za dużo śniegu, lawiny, etc.  Mówi o innych, ciekawych trasach w niższych partiach gór. My jesteśmy przekonani, że gospodarz nie ma pojęcia z jakimi twardzielami ma do czynienia. Musimy wypożyczyć trochę sprzętu. Raki, kijki, ja biorę jeszcze stuptuty, a Konrad dodatkową kurtkę. Właściciela niepokoją nasze letnie buty biegowe i chce nam wypożyczyć zimowe, pancerne buciory. My jednak wierzymy w patent „letni but + nieprzemakalna skarpeta”. Wypożyczenie kosztowało nas w sumie około 50zł osoba.

Ruszamy w górę. Imlil jest na 1700 m.  Kilometry szlaku pokonujemy dziarsko. Śniegu jest więcej z każdym metrem wysokości. Spotykamy grupę trzech wspinaczy. Też Polacy! Mają dziesięciokrotnie więcej sprzętu niż my. W solidnych butach zimowych to stosunek 2:0. Mają śpiwory, maty, namiot. Trochę gaworzymy a potem mijamy ich i ruszamy swoim, na wpół biegowym tempem. Na 2300m jest mała osada, uciekamy do baru ogrzać się.  Jest zimno i bardzo wietrzenie. W barze jest para Anglików z przewodnikiem. Wczoraj doszli do schroniska na 3200m, dzisiaj mieli zdobyć Toubkal, ale nie było szans. Pogoda u góry dramatyczna.  Zamiast na Toubkal uciekają w dół.  Gdyby nie przewodnik nie mieliby szans znaleźć drogi.  Przewodnik mówi do nas łamanym angielskim „jeśli żyć to w dół,  jeśli umrzeć to w górę”. Udajemy twardzieli. Twierdzimy, że możemy wejść po ich śladach. Przewodnik szacuje, ze śladów za chwile nie będzie widać. Trochę nas wystraszyli. Nasze morale nie jest już takie niewzruszone. Plan jest taki idziemy godzinę w górę i zobaczymy.  Najpierw zawrócić chce Konrad,  ale ja mówię jeszcze trochę. Potem kiedy ja wymiękam, to Konrad chce iść dalej. W końcu zupełnie nie widać śladów.  Śnieg prawie do pasa i ciągle pada nowy. Zimno, wieje, ciężko. Mówię „Konrad nie ma szans”. Konrad się waha, ale jest decyzja: schodzimy. Po jakimś czasie spotykamy trójkę Polaków.  Na razie idą po naszych śladach.  Mówią, że jak nie będzie szans na przejście to rozbiją namiot i poczekają do jutra.

Schodzimy do Imlil. Zmarznięci, padnięci, poddani. Gospodarz rozpala kominek, chyba pierwszy raz od dawna bo zupełnie nie może poradzić sobie z dymem. W domu jest tak nadymione ze nie widać własnej reki. Wszystkie nasze ciuchy będą miały dymny zapach do końca podróży.

Dzień 4:
Rano dalej pogoda nieciekawa. Pada, wieje, zachmurzenie. Jemy śniadanie planując powrót do Marakeszu.  Konrad zastanawia się czy dobrze zrobiliśmy zwracając, twierdzi, że daliśmy się zastraszyć,  ja jestem przekonany, że dobrze zrobiliśmy, szans na przedostanie się przez ten śnieg nie było. Pakujemy plecaki i opuszczamy domek.  Gospodarz w ostatniej chwili ma dla nas dwie sensacje. Pierwsza: pogoda się zmienia,  druga: na Toubkal ruszyła dziś grupa Niemców z przewodnikami. Przewodnicy położą ślad i my też po nim  wejdziemy.  Rewelacje są totalnie niewiarygodne. Marketingowa ściema żebyśmy zostali. Gospodarz zaciąga nas na dach domu. Pokazuje przejaśnienie na niebie. Decyzja: do licha! Przyjechaliśmy tu w góry!  Szybko robimy przepakowanie i ruszamy.

Po chwili przejaśnień nie widać. Marokańskie słońce w zmowie z gospodarzem robią nas w konia. Jednak druga informacja wydaje się potwierdzać. Szlak jest mocno przetarty. Wchodzimy tą samą trasą, co wczoraj bardzo szybkim tempem. W naszych ruchach widać charakterystyczne podniecenie i niepewność kogoś kto zupełnie stracił nadzieję, a potem ją odzyskał.

Gdy dochodzimy do miejsca, gdzie zrezygnowaliśmy (około 2800m) mamy więcej szacunku do wczorajszej decyzji. Warunki są tu tak drastycznie inne niż na 1700m w Imlil. Dzisiaj jednak śnieg nie pada tak mocno i mamy ślad.  Ślad nie idzie po szlaku. Przewodnicy zrobili zygzak od skał do skał tak aby ominąć głęboki śnieg. Doganiamy grupę 3 Polaków. Wczoraj próbowali kilka godzin znaleźć drogę do schroniska. Miejscami mieli śnieg po szyję. W końcu się poddali i rozbili namiot.  Dzisiaj postanowili zejść w dół. Gdy napotkali grupę z przewodnikami ruszyli znowu w górę. Doganiamy przewodników przed samym schroniskiem.  Widzimy ile pracy kosztuje wytyczanie szlaku w głębokim śniegu.

W schronisku cena za spanie 40 zł osoba, obiadokolacja 20 zł osoba. Spodziewałem się sucharów na kolacje, a był wielki i sycący posiłek.

Dzień 5:
Przewodnicy ruszają na Toubkal o 6.00. Jest duże zagrożenie lawinowe i im szybciej rano, tym lepiej. My, pomimo metody „wszystkie ubrania jakie mamy, mamy na sobie” nie jesteśmy przygotowani na powolną i mozolną wspinaczkę.  Musimy trzymać nasze piece na wysokich obrotach, czyli wchodzić szybko. Mam sporo obaw. Może za lekko do tego podchodzimy.  Nasze buty biegowe z przymocowanymi rakami robią furorę w schronisku. Każdy kto ma aparat robi im zdjęcie. Ruszamy ze schroniska o 8.30, uznając, że 2,5 godziny to czas gwarantujący, że nie dogonimy przewodników jeszcze przed szczytem. Toubkal wita nas niezwykle serdecznie. Jest zmiana pogoda, bezwietrznie, pojawia się słońce.  Nie ma nawet minimalnych problemów z zimnem. Nie ma też problemów z bardzo głębokim śniegiem, ponieważ od schroniska do szczytu jest już bardzo stromo. Grupę doganiamy przed samym szczytem. Idealnie to wymierzyliśmy. Na szczycie jest czysta radość. 4167 metrów, jesteśmy na dachu Afryki Północnej!

Toubkal

Po zdobyciu szczytu uderzamy z impetem w dół. Mamy w planach wykąpać się w Imlil i od razu do Marakeszu.  Cel to nowa dzielnica,  gdzie podobno można kupić alkohol. Chcemy uczcić Toubkala.

Obiad i prysznic u gospodarza. Taxi do Marakeszu załatwione przez gospodarza (cena znowu 300dh) i jesteśmy w Nowym Marakeszu. Bardzo tu zachodnio i macdonaldowo. Hotele drogie i bez klimatu. W końcu znajdujemy w miarę przyzwoity za 90 zł osoba. Nie był to dobry pomysł. Hostel w Medinie był dwukrotnie tańszy i pięciokrotnie sympatyczniejszy, ale błędy też trzeba robić.  Za to już zupełnie zabija nas cena piwa w knajpach. Trafiamy nawet na knajpę z ceną 50zl za piwo! Drożej niż w Norwegii. Plus tej zabawy jest, że zwiedzamy bardzo dużo lokali, a nie wydajemy ani dirhmy.  Wchodzimy, widzimy ceny,  idziemy dalej. W końcu trafiamy na coś, co wygląda jak klasyczna dworcowa mordowania, ale piwo jest za 7zł. Wypijamy 3 piwa i spać do hotelu.

Dzień 6:

W drogim hotelu liczymy na wystawniejsze śniadanie,  zwłaszcza ze dziś nie mamy awokado, jednak jest raczej standardowo skromnie.

Plan na dzisiaj to autobus do Essaouira. Po drodze zaliczany supermarket gdzie kupujemy litr wódki karmelowej (35zl). Wszędzie zapraszają nas na „berber whiskey”, czyli po prostu herbatę. Z małych szklaneczek pije się sympatycznie, Konrad zauważa nawet, że chyba ważniejszy jest rytuał niż procenty w płynie, jednak kolejne „berber whiskey” chcemy odrobinę podkręcić.

Pogoda w Marakeszu upalna, grzejemy się na ławce w parku czekając na autobus. Pomimo, ze nasza ławka wygląda jak gniazdko bezdomnych  (wykorzystujemy słońce aby podsuszyć mokre po Toubkalu ubrania)  grupa śmiałych nastolatek pyta czy może zrobić sobie z nami zdjęcie. Widocznie to urok muskulatury Konrada. Inny sympatyczny akcent w parku to chłopiec z pysznymi ciastkami orzechowymi za 35 groszy sztuka.
Autobus kosztuje 25 zł osoba. Poznajemy w nim grupę surferów ze Szwajcarii.  Dowiadujemy się trochę o okolicach Essaouira.

Tu dodam, że jestem człowiekiem, którego przygotowanie do podróży jest zerowe. Jeśli coś wiem to z przypadku, a nie z przygotowań. Dosyć często podróżowałem z ludzi, którzy lubią i potrafią dobrze się przygotować. Wtedy mam prywatnych przewodników i jest to miłe.  Ale miłe jest też wszystko odkrywać na miejscu. Wtedy podróż nie szuka konkretnego celu, nie jest na coś nastawiona,  jest otwarta. Konrad ma z tym podobną naturę do mnie, a że wyprawa do Maroka to mój pomysł to wiedział o tym, co robimy, gdzie i po co, jeszcze mniej niż ja. Nawet Jebel Toubkal nie był takim klasycznym celem. Nie byłem pewien czy w styczniu możliwa jest wspinaczka, tym bardziej w zwykłych spodniach i butach sportowych. Nastawienie „się zobaczy” nie tylko zwiększa siłę każdego odkrycia (bo na coś ciekawego zawsze się trafi) ale tez zdejmuje presję, odpowiedzialność, oczekiwania.

Ten wstęp to odnośnie Essaouira. Jedziemy tam, bo tam były najtańsze bilety.  Oczywiście wiemy, że będzie ocean. Nie wiemy jednak, co to za miasto. A jest to miasto, w którym się zakochałem.  Dla mnie to drugie tak wyjątkowo wyluzowane i przyjemne miejsce na świecie. Po Macleod Ganj w Indiach. Podobno mówi się o Essaouira „miasto hippisów”, a ja być może mam naturę hippisa, że tak mi było w nim dobrze,  jednak określenie „miasto hippisów” zupełnie nie oddaje uroku.  Piękne miasteczko pełne sympatycznych hotelików, restauracji, kawiarni.  Pełne niewiarygodnie życzliwych i uprzejmych ludzi. Miasto uśmiechu i luzu. Nazywane jest też miastem wiatrów.  Wieje tu zawsze mocno. Pomimo pięknej plaży nie ma tu plażowiczów. Na plaży leżeć się nie da, sypie piaskiem po oczach.  Plażowi turyści wpadają tu z Agadiru na „one day trip” i miasto przywdziewa pod nich inny strój. Stragany, zabytki, gwar, tłumy. Prawdziwa Essaouira jest rano, a potem wieczorem. Spokój, luz i wiatr.

Nasz hotelik jest niewiarygodnie klimatyczny. Kosztuje 35 zł osoba. W cenie jest śniadanie na dachu hotelu z widokiem na morze. Kolacja, czyli najlepiej podany i najsmaczniejszy falafel w moim życiu kosztuje 17 zł. Aż podam nazwę knajpki, trzeba ją znaleźć w labiryncie ulic Essaouira, ale dla tego falafela warto! Cafe Triskala (link).

Dzień 7:

Cały dzień w Essaouira. Rano biegamy po plaży,  kąpiemy się w oceanie (zimno!). Potem herbatkujemy wspomagajac herbatki napojem karmelowym z Marakeszu, słuchamy muzyki (dużo tu knajpek poświęconych Jimowi Hendrixowi, ktory  Essaouira pokochał i rozsławił). Chill out.
Koszty dnia hotel 35 zł, jedzenie i picie 35 zł

essaouira

Dzień 8:

Rano biegowe pożegnanie z Essaouira,  trochę herbaty,  trochę muzyki, trochę awokado i na lotnisko. Mamy ostatnie 73 dh i tyle chcemy zapłacić za taxi. Negocjacje jednak zupełnie zawodzą. Najwyższy czas na złotą zasadę Konrada:
„Wymieniaj mało waluty”, a nawet „wymieniaj drastycznie za mało waluty”.

Przykład to wymiana waluty w Marakeszu drugiego dnia, przed wyjazdem w góry.  Mówię żeby kupić 2000dh, Konrad chce 500dh. Zauważam, że sama taksówka do Imlil moze kosztować 500dh, a w górach możemy mieć problem z kantorem. Kompromis to 1000dh. Wynik kompromisu permanentne problemy z kasą.  Wynik problemów:  kreatywne pomysły i rozwiązania,  szczere i zabawne negocjacje. Kupa śmiechu i radości. W ostateczności mieliśmy oczywiście Euro, ale płacenie Euro jest totalnie nieopłacane, wyjdzie dużo więcej. Mimo wszystko zrobiliśmy tak kilka razy, i to nawet nie po to aby zaoszczędzić resztki lokalnej waluty (zawsze operowaliśmy na resztkach) ale żeby dać napiwek komuś kto był wyjątkowo miły. Szczerze polecam „złotą zasadę Konrada”. To naprawdę się sprawdza. Znacznie zmniejsza dystans pomiędzy turystą, a światem który odwiedza.

Wróćmy do taxi na lotnisko. Po pierwsze zwykła taksówka nas tam nie zawiezie,  musi być specjalny mercedes, a sztywna cena to 150dh (26zł od osoby). No trudno, trzeba dać.  Mogliśmy iść pieszo, to tylko 15km,  zamiast przebimbać dzień na herbatkach.

Dzień 9:

W Belgii, w Charleroi lądujemy o 22.00. I tu, na koniec, trzymam wadę lotu przesiadkowego Ryanair. Do Modlina mamy lot o 12.00 nazajutrz, czyli 14 godzin na lotnisku.  Można rozłożyć śpiwory, można zaliczyć lotniskowy hotel Ibis (40 Euro za pokój), a można wykorzystać ten czas na nową przygodę, czyli ruszyć na miasto, na Charleroi.  Pytamy stewardesę o miejsce (poleca Irish pub) i o dojazd (autobus 5 Euro), chcemy pieszo,  to 10km, ale pieszo się nie da. Jak to się nie da? Nie ma pieszego wyjścia z lotniska. To brzmi jak prowokacja, musimy spróbować.  Idziemy jeszcze do szafek na bagaże.  Najmniejsza szafka, zmieści oba nasze plecaki kosztuje 5 Euro. Stoimy trochę przy szafce z filozoficznie zamyślonymi minami. Jesteśmy w jakiejś manii niewydawania pieniędzy. W końcu Konrad mówi, jak będziemy mieli 60 lat to będziemy zostawiać plecaki,  teraz mamy siłę iść w plecakach. Wychodzimy z lotniska.  No tak w Europie zima, w Belgii brzydka i deszczowa zima.

Wyjścia pieszego rzeczywiście nie ma. Idziemy po autostradzie zastanawiając się gdzie podziewa się belgijska policja. Samo krążenie w kolko lotniska to kilka kilometrów. W końcu jest chodnik i peryferyjne dzielnice. Po kilku kolejnych kilometrach mamy dość. Totalna monotonia identycznych domków i coraz większy deszcz.  Próbujemy łapać stopa. Samochód przejeżdża tędy raz na ćwierćwiecze, a my wyglądamy jak dwóch mokrych i mrocznych włóczęgów,  ale Konrad cierpliwie wystawia kciuk. Któryś samochód staje. Kierowca jest zdrowo najarany. Nawija po francusku z wielką szybkością i nie dba o to, że nic nie rozumiemy. Mówimy, że chcemy do centrum i że idziemy z lotniska. Po chwili w zaparowanych szybach orientuję się, że zbliżamy się na lotnisko. Krzyczymy  „no! no! no! no airport!”, on „to gdzie do licha?”, „Irish pub!”, w odpowiedzi długa francuską wiązanka, która brzmiała jak „to trzeba było tak od razu”. Odwozi nas pod same drzwi klubu, a nawet wyskakuje z auta na deszcz i otwiera nam drzwi niczym celebrytom.  Cały czas opowiada po francusku jakieś niesamowite historie,  których zupełnie nie rozumiemy. Świat jest pełen pozytywnych wariatów.

W Irish pubie wyglądamy jak kosmici. Ochrona nie chce nas wpuścić, zabierają nas na zaplecze. Chodzi tylko o nasze plecaki. Zostawiamy  plecaki w kanciapie ochroniarzy i idziemy na Guinessa. Na piwo pójdzie aż po 25 Euro. A co tam, na piwo warto.
Opuszczamy Irish o 3.00 w nocy. Pieszo ma lotnisko. Nie pada, ale my trochę padamy i chwiejemy. Po 8 kilometrach zaczyna mi się wydawać,  że nigdy nigdzie nie dojdziemy. Konrad w akcie beznadziei wystawia kciuk,  auto staje,  pracownik lotniska. Bozia naprawdę nas kocha.

O 4.00 jesteśmy na lotnisku, po minucie leżymy już w śpiworach. Śpi się bardzo smacznie. O 8.00 delikatnie budzą mnie biurowi pracownicy lotniska. Spałem przy drzwiach do biur.  Są super mili, nieomal sami chcieli delikatnie przesunąć moje nogi, tak żeby dostać się do pracy.  Przesuwam nogi i dalej śpię smacznie. Wychodzimy ze śpiworów o 10.00 gdy lotnisko jest już pełne ludzi.

W Modlinie -17 stopni. Witamy w Polsce!

Podsumowanie kosztów:

  • Bilet lotniczy 350zł
  • Hotele 300 zł
  • Obiady 100 zł
  • Transport lokalny 150 zł
  • Przekąski, soki, herbatki, owoce, orzechy ze straganów 200 zł
  • Wypożyczenie sprzętu 50 zł
  • Piwo w Charleroi 106 zł

Całość:  1256 zł

To jeszcze nie koniec. Dodatkowe słowo od Konrada.  Kilka porad i uwag na temat zimowego wejścia na Toubkal:

Decyzję o wyjeździe podjęliśmy w Święta Bożego Narodzenia, było więc trochę czasu na przygotowania. Głównie przygotowywałem się mentalnie myśląc jak zapakować się w bagaż podręczny. Za często biegać nie mogłem (kłopot z kręgosłupem) więc dodałem basen i siłownię 2 razy w tygodniu żeby jak najmniej dostawać od wybieganego Arka. Ostatecznie zabrałem: kurtkę softshel, cienki polar, spodnie letnie do wędrówek górskich z odpinanymi nogawkami, koszulkę termiczną z długim rękawem, 2 badamy Buffa letnie, buty biegowe (na sobie). W plecaku: leginsy zimowe biegowe, 2 koszulki biegowe, spodnie 3/4, 2 t-shirty, bieliznę i skarpety, skarpety wodoodporne, śpiwór , apteczka rajdowa, kanapki. Założenia nasze były takie że strefa śniegu pojawi się powyżej 3000m. czyli na jakieś 3-5h wędrówki. Ubranie na cebulkę oraz skarpety zimowe miało zapewnić komfort cieplny.

Pierwszego dnia zdobywania góry nastąpiła zmiana pogody i już od początku brodziliśmy w brei błotno-śniegowej, której od początku poddały się nasze wysłużone sellskiny co skutkowało efektem 8h mokrej nogi. W połowie drogi do schroniska spotykamy przewodnika który odradza nam dalszą wędrówkę, grożącą śmiercią w zawierusze. Idziemy jeszcze około 1h po jego śladach i zatrzymujemy się we wiacie pasterskiej. Posilamy się i ubieramy suche koszulki i polarki. Cały czas wahamy się czy iść dalej. Do schroniska zostało ok 1h marszu przy dobrych warunkach, ale teraz to wielka niewiadoma. Po około 15 minutach postoju wychodzimy i stwierdzamy że nie widać dalszych śladów przewodnika mało tego nie widzimy już nawet naszych śladów przybycia. Arek naciska na powrót i decydujemy się zawrócić. Jakoś uciska mnie ta decyzja ale zdaję też sobie sprawę z zagrożenia pobłądzenia na nieznanej i zaśnieżonej ścieżce. Wracamy zdegustowani na kwaterę. Gospodarz też nie daje nadziei na poprawę pogody i jestem coraz bardziej smutny, że cel wyjazdu nie został osiągnięty. Na drugi dzień już spakowani opuszczamy kwaterę a tu wpada gospodarz i mówi że pojawiło się okno pogodowe i na szlak wyszła duża grupa z przewodnikiem. Szybki przepak i już napieramy po znanym szlaku. W połowie drogi mijamy grupę i idziemy dalej po założonym śladzie. Zastanawiamy się kto go zostawił. Po chwili doganiamy 3 poznanych wczoraj Polaków, którzy biwakowali w wiacie oraz parę z Polski (pozdrowienia dla was wszystkich). Ślad zakłada wynajęty przez Niemca przewodnik który wręcz czołga się w kopnym śniegu miejscami po pas. W między czasie wiatr z opadem moczy mi lewy rękaw od wypożyczonej na dole kurtki z membraną. Zmęczeni dochodzimy do schroniska. Teraz wiem że wczorajsza decyzja o odwrocie była nadzwyczaj słuszna. Spędzamy miło czas w ciepłym schronisku przy kominku na górskich debatach głównie w języku polskim. Rano ruszamy po śladach kolegów. Jest piękna pogoda i słoneczko. Dla doświadczenia idziemy w rakach czym budzimy nie lada zainteresowanie. Było to moje pierwsze 4000m. O dziwo nie miałem żadnych objawów choroby wysokogórskiej.

Podsumowanie: Skarpety wodoodporne dają radę w suchym śniegu i trzymają ciepło. Zimowe wejście na Toubkal nie sprawi kłopotów jeśli traficie na dobrą pogodę. Ekspozycja prawie nie występuje. Jeśli macie wątpliwości w górach to zawracajcie i nie ma co udawać bohatera. Raki można przypinać do górskich butów biegowych :). Dzięki Arek za fajny i niedrogi wypad.

Informacje o arrec

przez wielu uważany za wariata, przez siebie samego za osobę dużo za ostrożną...
Ten wpis został opublikowany w kategorii Pasyjne i oznaczony tagami , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

10 odpowiedzi na „Maroko za grosz

  1. eda pisze:

    Nastawienie „się zobaczy” – jestem za. Bez spinki, na luzie…
    Super wyprawa, aż do pozazdroszczenia… 🙂

  2. MEL. pisze:

    Zupełnie nie wiedziałam, jakie to są skarpety wodoodporne, ale na szczęście wyszukiwarka podpowiedziała: http://funtext.pl/media/cache/0b/64/0b64d892950b43292c261b2e3d17f15c.jpg

    Cudna wyprawa!

  3. Jan pisze:

    Jaaaa, ale wyprawa, z tym szczytem to Wam się udało, świetny blog, pzdr.

  4. Anonim pisze:

    Czemu tytuł brzmi „Maroko za grosz”, skoro wydałeś 125600 groszy?

  5. mikomiki pisze:

    Bardzo bardzo mi się podoba ta relacja! I w ogóle cały blog też mi się podoba, ale to już kiedyś pisałem 🙂
    Gratulacje i serdeczności,
    mikomiki

  6. magda pisze:

    Avocado 2 złote? nie wiedziałam że w maroku obowiązują złotówki polskie…chłopie darowałbyś te wieczne polskie przeliczanie lokalnej waluty na złotówki. słabo się robi. brr!

  7. magda pisze:

    Polak byłby chyba chory gdyby wszędzie w każdym kraju nie przeliczał pieniędzy na polskie złotówki. To jakaś choroba??

  8. Martusia pisze:

    No faktycznie super wyprawa! No i Maroko za jeden grosz!

  9. Pingback: Jordania, Palestyna i Izrael na rowerze | Pasja vs. Praca

Dodaj odpowiedź do eda Anuluj pisanie odpowiedzi