Na pasja vs praca jest już wszystko, każdy, kto tu zagląda wie, że bałagan, że sklep z rupieciami. Tym razem będzie relacja z zawodów. Postanowiłem utrwalić miłe wspomnienia oraz dziękować, dziękować i dziękować. Dziękować człowiekowi imieniem Piotr. Piotr pojawił się znikąd i bezpiecznie przeprowadził mnie przez harpaganowe morze. Dzięki Piotrowi udało mi się zostać Harpaganem i wygrać trasę TM150. Dzięki Piotrze!
19 lat mieszkałem w Koszalinie, 16 lat w Warszawie, a od 3 lat mieszkam w Bytowie i w Warszawie. Pół na pół. W formularzach zawodów sportowych czasem wpisuje Bytów, a czasem Warszawa, jak mi wygodnie. Na Harpaganie w Bytowie wpisałem Bytów, przyznałem się, że często hasam po kaszubskich lasach i (być może) będę miał łatwiej z nawigacją.
To mój drugi Harpagan. Pierwszy też był w Bytowie, 13 lat temu. Wystartowałem z dwoma kuzynami na trasie TP100 (pieszo 100km). Nie uprawiałem żadnego sportu, bieganie kojarzy mi się z wuefem, a po 20 kilometrach wędrówki byłem zniszczony fizycznie i psychicznie. Finalnie przeliśmy 64 kilometry i w sensie walki z własną niemocą była to epicka wyprawa. Tym razem pojawiałem się na starcie z innym organizmem. Złamana trójka w maratonie, średnie powyżej 40km/h na szosowych wyścigach w jeździe na czas, dobre wyniki w triathlonie, zaliczone stukilometrowe biegi ultra w górach, duże doświadczenie w nawigacji z rajdów przygodowych, od czterech lat na bezmięsnym paliwie. Trasa TM150 (zwana mieszaną) to 50km biegu i 100km roweru. Zabawa stworzona pod moje preferencje. Miałem ochotę powalczyć.
Harpagan 51 tym się różnił od innych zawodów, że wystartowałem sam, bez asysty bliskiego przyjaciela. O fakcie zawitania zawodów do Bytowa powiedział mi Konrad, ale nikt nie startowałem ze mną, nikt nie dzwonił trzy razy sprawdzając czy opłaciłem wpisowe. To wyjątkowa sytuacja. Na ogół jestem jak dziecko we mgle prowadzone przez meandry regulaminu, opłat, noclegów, terminów. Na 5 minut przed startem uznałem, że czekanie aż ktoś wszystko wytłumaczy i załatwi się nie sprawdziło. Start jest na zamku krzyżackim o godzinie 21.00. Razem dwie trasy TP100 i TM150. Próbuję odszukać numery z trasy mieszanej i zapytać o co tu chodzi. Dowiedziałem się o zasadach i dowiedziałem się, że będzie cieżko. Powiedziałem, że chciałem walczyć o podium, ale chyba ograniczę swoje ambicje do tytułu Harpagana i usłyszałem śmiech „podium i tytuł Harpagana na TM150 to to samo”. Myślałem, że limit na uzyskanie tytułu Harpagana to 18 godzin, co nie wydawało się trudne. Limit jest jednak bardziej skomplikowany, większy błąd na rowerze może położyć sprawę. Trawiąc nową wiedzę i otrzymaną mapę nie ustawiłem się na stracie w pierwszych rzędach, wcale się nie ustawiłem. Stawka ruszyła, a ja utknąłem w korku piechurów w bramie zamku. W końcu udało się ominąć korek i pobiec w inną stronę niż wielki peleton czołówek.
Do PK1 biegnę samotnie. Na punkcie jestem pierwszym zawodnikiem obu tras TM150 i TP100. Znałem miejsce położenia PK, ale i tak popełniłem dwa głupie błędy. Raz chciałem przedobrzyć ze skrótem i wpadłem w podmokłą łąkę (mokre buty od początku zawodów – miód!), a raz za szybko skręciłem i musiałem się wrócić. Mimo wszystko jestem pierwszy. Poziom nie jest aż tak kosmicznie wysoki. Stawka około 10 zawodników pojawia po kilkunastu sekundach, nie zdążyłem się zastanowić, co dalej i zostaję wchłonięty przez grupę. Biegniemy na PK2, tempo wysokie, miny dziarskie. Obserwuję rywali, jestem zdziwiony, że w czołówce jest więcej osób z TM150 niż z TP100. Raz, że na TP100 jest o wiele więcej zawodników, dwa że to biegacze, a nie biegaczo-rowerzyści. Układam sobie wersję, że TM150 to coś dla największych twardzieli. Nie będzie wstydu nic tu nie ugrać. Obserwuję ludzi zamiast mapy i późno zauważam, że nasza ferajna robi błąd. Zamiast po wschodniej stronie jeziora prosto na PK, lecimy objazdem po zachodniej. Znam te miejsca, na Navigatoria Adventure Race wszyscy tu błądzili. Duże drogi na mapie to w terenie ledwo widoczne ścieżki i vice versa. Na moment podejmuje się roli lidera grupy, chyba jedyny wiem gdzie jesteśmy i co robimy. Jednak już przed samym PK2 to ja jestem pogubiony, a ktoś inny dobrze rozumie fabułę. Przez bagna i krzaki wyprowadza nas idealnie na punkt.
Praca grupowa to dobra sprawa, ale peleton szybko się rozpada. Ktoś znika w krzakach, ktoś zwalnia, ktoś przyspiesza, ktoś wybiera inny wariant. Na PK4 jest już nas tylko czterech. Dwóch z TP100 i dwóch z TM150. I jesteśmy pierwsi. Dobrze wybrałem towarzystwo. Tempo nadal wysokie, błędy nawigacyjne minimalne, jest noc i deszcz, jest przyjemnie. Przed PK5 w tyle znika kolejny członek wyprawy, jak się później okaże mój harpaganowy anioł stróż Piotr Dopierała. Zostaję z dwójką z trasy TP100. Praca zespołowa w najlepszym wydaniu, często pomysły różne, ale intuicyjnie wybieramy najlepsze. Trudny przelot z PK5 na PK6 wychodzi elegancko. PK6 jest przy jeziorze leniwe. Kiedyś przyjechałem tu wieczorem na rowerach z synem i syn błagał aby zostać na całą noc. Był lipiec, ale noc bardzo chłodna, nie mieliśmy nic do spania, położyliśmy się na deskach pomostu. Rano obudziły nas żurawie. Tak, tak znam trochę te tereny.
Droga na PK7 jest łatwa nawigacyjnie, co prowadzi do rozbicia grupy. Wyraźnie najmocniejszy Robert Kędziora zostawia mnie i Marcina Hippnera. Marcin mówi biegnij szybciej jeśli masz siłę, ale nie mam. Po PK7 Robert znika nam z oczu. Jednak mózgi pracują dalej w trybie grupowym. Robert wybiera ten sam wariant i spotykamy się ponownie gdy Robert dyskutuje z mapą. Mapa płata nam figle, droga przez łąki nie istnieje. Są krzaki, błoto, głębokie rowy. Tracimy dobre średnie tempo szukając sposobu na przeprawę przez liczne przeszkody. Mimo wszystko na ostatnim punkcie (PK8) przed bazą ciągle jesteśmy pierwsi. Krzątamy się jeszcze razem wytyczając drogę na Bytów, gdy trasa jest czytelna, grupa upada i każdy biegnie swoim tempem. Robert najszybciej, ja drugi, Marcin trzeci. Kilka kilometrów po asfalcie, powoli obie czołówki oddalają się ode mnie, jedna z przodu, druga z tyłu. W samym Bytowie doganiam Roberta, który wyznaje, że nigdy nie lubił nawigacji po mieście. Mówię, że dobrze znam drogę do bazy i razem wpadamy na półmetek. Wyszło 57km zamiast 50km. Nie wyobrażam sobie żeby teraz biec kolejne 50km, a Robert współczuje mi, że muszę zrobić 100km na rowerze. Póki, co mam przerwę, jest godzina 3:10 w nocy, a start części rowerowej o 07.00 rano. Etap pieszy zajął mi 6 godzin i 10 minut. Jestem bardzo zaskoczony, że skończyłem razem z liderem trasy pieszej. Siadam pod salą gimnastyczną aby wypić gorącą herbatę i trochę odsapnąć przed wskoczeniem w śpiwór. Po chwili pojawia się Marcin Hippner i siada obok mnie. Zachowuje się zupełnie inaczej niż Robert. Robert podbił punkt, wziął nową mapę i ruszył z impetem na drugi etap. Marcin wygląda jakby poddał walkę o zwycięstwo, wszystkie ruchy ma spokojne, wcale się nie spieszy. Biorę od niego mapę i patrzę, co chłopaków czeka na drugiej połowy trasy TP100. Wygląda to łatwiej niż pierwsza część. W końcu Marcin rusza na drugi etap. Jakie jest moje zaskoczenie, gdy sprawdzam wyniki: Marcin pierwszy (czas 13 godzin i 16 minut), Robert drugi (czas 12 minut dłuższy). Może spokojny odpoczynek to był dobry pomysł.
Ja mam dłuższy odpoczynek, mogę wskoczyć w śpiwór i zamknąć oczy. Spanie nie jest łatwe. Emocje buzują, krew w mięśniach buzuje, to pół sen, a pół wspinaczka na K2. Budzik ustawiam na 06.30, ale wychodzę ze śpiwora przed 06.00. Sala gimnastyczna tętni życiem. Rano start ma trasa rowerowa (TR200) oraz szereg krótszych tras, na których nie walczy się o tytuł Harpagana. Nie jestem świeży jak śpiew skowronka, ale czuję się dobrze, całe to długie bieganie było dawno, czyli wczoraj, czyli dwie i pół godziny temu. Szykuję rower i pcham w brzuch tyle ile się da. W nocy, przed wskoczeniem w śpiwór nie miałem ochoty nic jeść, co było dziwne, podczas biegu cierpiałem z głodu, zabrałem o wiele za mało jedzenia w plecak. Rano muszę nadrobić braki kaloryczne. Biorę więcej jedzenia na rower, czyli tak na styk. Na metę dojadę na ostatnim okruszku z ostatniego batona.
Parę minut przed 07.00 towarzystwo z trasy mieszanej zbiera się i czeka na mapy. Podchodzi do mnie Piotr Dopierała i pyta jak mi poszło na etapie biegowym. Mówi, że miał kontuzję dlatego się odłączył, nie dotarł sam do bazy, musiał dzwonić po transport, także rower jedzie poza klasyfikacją. Rozdają mapy. Wspólnie z Piotrem rozmyślamy nad wariantem. Na rowerze w odróżnieniu od biegu kolejność szukania punktów jest dowolna. Pierwszy rzucam pomysł na pokonanie trasy. Piotr proponuje kilka korekt i tak powstaje sposób, który po zawodach organizator ogłasza jako idealny. Nie mogłem się na to zgodzić. Przy jednym pomyśle się upieram, będzie wariant prawie idealny. Ruszamy razem. Nie wiem jak wyszło, że tak wyszło, że razem. Ale jestem w 100% pewny, że gdyby nie Piotr nie zdobyłbym tytułu Harpagana. Piotr mocniej ciągnął na rowerze, na 10 sporów nawigacyjnych 11 razy miał racje, a ja po prostu miałem farta, że był ze mną. Może to kwestia luzu, jechał po nic, nie musiał się stresować. Bardzo dobra nawigacja, mocna łydka, świetna atmosfera, ciekawe rozmowy to wszystko od kogoś kogo jeszcze wczoraj nie znałem. Łaskawa była też pogoda, po deszczowej nocy, co w biegu nie przeszkadzało, słoneczny i rześki dzień.
Na nasze nieszczęście na PK16 nawiguję ja. Jesteśmy blisko Bytowa i dokładnie wiem jak dojechać w okolicę punktu. Dojeżdżamy sprawnie tam gdzie chciałem dojechać, ale odbicie na punkt wprowadza nas w błąkanie się po krzakach. Może to kwestia przejścia ze skali 1:50000 na etapie pieszym, na 1:100000 na rowerowym. Jesteśmy gdzieś blisko punktu, ale nie możemy typa dorwać. W końcu wracamy do głównej drogi, namierzamy się drugi raz i się udaje. Będzie to największy błąd na całej trasie. Najbliżej Bytowa, pewność bywa zgubna. Na początku leśnej drogi na kolejny PK mam małą rehabilitacje, jestem czujny gdy szeroka droga ucieka lekko w bok, a mniejsza leśna ścieżką jest tak naprawdę tą główną z mapy, której trzeba się trzymać. PK12 zdobywamy szybko. PK17 trafiamy idealnie tylko punktu nie ma. Jesteśmy prawie pewni, że urocze dziewczyny z obsługi utrudniły trochę zabawę, a może i ułatwiły bo ustawiły się przy szerszej drodze. Organizator umieścił znaki na drzewach tam gdzie miał być punkt, pytaliśmy o to przy kolejnych. Tu był znak na drzewie a PK był 200m obok. PK9 łatwo i szybko. PK19 jeszcze łatwiej i szybciej. Coś, co wyglądało jak mozolna przeprawa przez las, jest szybką drogą z idealnie ułożonych płyt. PK15 znowu bardzo sprawnie. Trzeci pod rząd szybko zdobyty punkt i trzeci pod rząd punkt przy bajecznie urokliwym oczku wodnym. Ładne okolice. Za dużo śmigam na rowerze szosowym, a za mało zapuszczam się w las. Tyle tu perełek!
Po PK15 mamy rozejście z idealnym wariantem ogłoszonym przez organizatora po zawodach. Piotr jeszcze raz próbuje mnie przekonać do swojej wersji, czyli najpierw PK13, a potem PK11. Ja nalegam na odwrotną kolejność. Wariant ogłoszony jako idealny jest zdecydowanie krótszy, ale zdecydowanie trudniejszy. Sprawdziłem czasu kilku zawodników z TM150, którzy pojechali krótszą drogą i wszyscy wyszli na tym gorzej czasowo niż my. Piotr miał super dzień i być może podołałby idealnemu trafianiu w leśne mostki. Moim wariantem poszło sprawnie, ale nadkład kilometrów spory. Podobało mi się, że po PK13 mamy piękny asfaltowy przelot na PK18. Niby szybko i wygodnie, ale długa przeprawa nas umęczyła. Kolejny przelot z PK18 na PK14 jest pod wiatr i mamy moment kryzysowy. Oboje mamy dość. Robimy postój aby złapać kilka głębszych oddechów. Przed PK14 cofam Piotra z dobrej drogi, oprowadzam po kilku łąkach, potem wracamy na dobrą drogę i trafiamy idealnie.
PK20 i PK10 nie przysporzyły nam żadnych problemów nawigacyjnych, ale każdy kilometr jest już trzy razy dłuższy niż powinien. Organizm na różne sposoby próbuje przekazać informacje, że najwyższy czas położyć się i otworzyć piwo. Walka z piachem i nachyleniami jest coraz trudniejsza. Na szczęście meta coraz bliżej. Na zamek wpadamy o godzinie 13:55. Kilometrów na rowerze wyszło ponad 125. Czas 6 godzin 55 minut. Kolejny zawodnik, Ernest Kasier wpada na metę po 12 minutach. Tylko nasza dwójka zdobywa tytuł Harpagana na trasie TM150, trzeci zawodnik nie zaliczy już wszystkich PK. Mój czas sumaryczny to 13 godzin i 5 minut, Ernest ma czas 15 godzin i 7 minut. 12 minut przewagi na rowerze i 1 godzina 40 minut w biegu. Na mecie nie wpadam w euforię tylko pędzę do bazy sprawdzić moją kartę z chipem. Na trasie dowiedziałem się, że jeśli nie podbiję PK to po zawodach. Kilkaset metrów po PK5 Marcin Hippner nabrał wątpliwości, czy podbił punkt i postanowił wrócić. Szybko udzielała mi się wątpliwość i też zrobiłem dodatkowy spacer. Byłem zdziwiony taką ostrożnością, przecież obsługa spisuje numery zawodników. Dowiedziałem się, że było już wiele sporów, jest ustalone, że musi być podbite. Potem mocno pilnowałem żeby podbijać i żeby mieć świadomość, że podbiłem. Aż do rowerowego PK13. Wątpliwości dopadły mnie około kilometr od punktu, analiza ruchów, piłem wodę – pamiętam, patrzyłem na ładną dziewczynę z obsługi – pamiętam, podbiłem punkt – nie pamiętam. Nie byłem pewny, ale nie wróciłem. W bazie okazuje się, że mam wszystko, jestem Harpagan. Powrót rowerem na zamek, mogę się cieszyć, wyściskać Piotra, wyściskać Tatę, który wpadł na metę.
Wieczorem dekoracja. Impreza pozytywna dla mnie w każdym aspekcie. Wszystko ułożyło się idealnie. Ogrom szczęście. Po zawodach zdałem sobie sprawę, że tylko na PK1 dotarłem samodzielnie, potem miałem szczęście do doskonałej pracy zespołowej. Myślę o trasach TP100 i TR200. Może harpaganowe szczęście będzie mi sprzyjać. Tylko dwie osoby w historii zdobyły tytuł Harpagana na wszystkich trzech trasach. Można spróbować 🙂
I jeszcze screen z oficjalnego filmiku imprezy, parę kilometrów przed metą, Piotr z przodu i z ochotą na wygłupy, ja to ten z tyłu próbujący utrzymać koło Piotra. Jak widać nieskutecznie:
Gratulacje! 🙂 uwielbiam takie historię i takich inspirujących ludzi, którzy utwierdzają mnie w przekonaniu, że niemożliwe nie istnieje!!! 🙂