Lubimy pielęgnować swoje nielubienia. Nielubienie to bardzo wyrazisty akt samostanowienia. Jestem taki i owaki, ponieważ nie lubię tego i owego. Wystarczy zaobserwować z jaką mową ciała ludzie mówią o takich zwykłych, codziennych nielubieniach. Są w tym emocje, zaangażowanie i nawet coś na kształt dumy. Nie lubię truskawek, nie lubię zimy, nie lubię wystygniętego jedzenia, nie lubię głośnych ludzi. Wypowiedź o nielubieniu to najczęściej samozachwyt: „och jaki jestem wyjątkowy”.
Ostatnio na rowerze, przy ogromnym upale skończyła mi się woda. Pomyślałem „nie lubię jak kończy mi się woda gdy jadę na rowerze w upale, bardzo tego nie lubię”. W sekundę po wyprodukowaniu tej myśli zacząłem rozmyślać o istocie nielubienia. Instynkt chciał odciągnąć mój umysł od koncentracji na pragnieniu i dzięki temu wymyśliłem ten tekst. Nie wymyśliłem nic szczególnego. Wymyśliłem, że nielubienie to super okazja do spotkania się w cztery oczy z własnym ego. Wymyśliłem, że moje ego pielęgnuje to i inne dziwne, małe i duże nielubienia bo dzięki nim czuje się ważne. Albo nawet nie tyle ważne, co ukształtowane, wyodrębnione. Dzięki nielubieniom ego istnieje. Dzięki nielubieniom jestem bardzo blisko spraw ziemskich, a daleko od duchowych. Wymyśliłem, ze można polubić brak wody w bidonie w upał, a nawet wymyśliłem, że tak naprawdę to ja nigdy nie miałem wobec takiego braku wody negatywnych uczuć, zawsze była to tylko czysta ciekawość. Wymyśliłem, że nielubienie nie istnieje i nie istniało. Stworzyłem je sam, żeby poczuć się bezpieczniej w małym domku. Wymyśliłem, że mój mały i ciasny domek zbudowany jest z nielubień.
Różne techniki samorozwoju mówią o czymś takim jak „wychodzenie poza strefę komfortu”. Wychodzenie poza strefę komfortu ma umożliwić przyjemniejsze, barwniejsze i ciekawsze życie. I jest w tym pełna logika. Najlepiej jakby naszą strefą komfortu było wszystko. Im mniejsza strefa komfortu tym ciaśniej z naszymi możliwościami i szerzej z lękami i złymi emocjami. Wychodzenie poza strefę to włączanie nowych terytoriów do strefy komfortu. Proste. Tylko gdy powiem: „idź i wyjdź poza strefę komfortu” to co zrobisz? A do sprawy można podejść w znacznie prostszy sposób: Lub to czego nie lubisz. Likwiduj swoje nielubienia.
Dodam jeszcze żeby było jasne, że nie chodzi mi tu o masochizm. Istnieje taki chwytliwy angielski slogan „if it’s no fun, why do it” (jeśli to nie zabawa, to po co to robić). Niektórzy noszą to na koszulkach, widziałem też na samochodach. Radosne zawołanie do hedonizmu. Zgadzam się z tym zawołaniem. Moim zdaniem ludzie, którzy zaniedbują własne szczęście wywołują wszystkie problemy. Od kłótni domowej do wojny światowej. Jednak mamy tu zgrzyt. Wyjście poza strefę komfortu z definicji nie jest przecież zabawą. Wygląda to tak jakby były dostępne dwie drogi:
1. Czysty hedonizm, unikanie przykrych obowiązków, unikanie wszystkiego, co przykre, wesołe życie lekkoducha
2. Odpowiedzialne życie, w którym robimy to, co do nas należy nawet gdy tego nie lubimy, każdy dzień jest walką i wychodzeniem poza strefę komfortu
Taki wybór jawi się przed nami. Tak na marginesie byłby on prosty, gdyby nie fakt, że ciągłe wybieranie nr1 to idealny przepis na zostanie kloszardem. Nasze życie nie jest jednoznacznym wyborem którejś z tych dróg. Najczęściej jest to miks. Taki na miarę możliwości. Lubimy urlop (bo to element wyboru nr 1) a narzekamy na ilość pracy (bo to element wyboru nr2). No dobrze, zbaczam niepotrzebnie w inne tematy, a chciałem tylko napisać, że gdy wymyśliłem „lub to czego nie lubisz” to zupełnie nie chodziło mi o poświęcenie się, o odpowiedzialność, o rezygnację z zabawy, a nawet nie chodziło mi o pracę nad sobą, a nawet o podjęcie jakiegoś wysiłku.
Chodzi o to, że nielubienie to mistyfikacja, to złuda. Ego produkuje nielubienia z powagą i nadętą miną żeby nie dopuścić do tego odkrycia. Ego wypuszcza umięśnionego bandytę z nożem. Można z nim walczyć, a nawet wygrać, jednak to zmaganie z całą pewnością nie będzie zabawą. Jeśli jednak przejrzymy mistyfikację, to okaże się, że bandyta tak naprawdę jest na ekranie kinowym, a my obserwujemy jego ruchy zajadając popcorn. I to już jest zabawa. Warto usiąść wygodnie w fotelu kinowym i obserwować swoje nielubienia. Szczególnie takie drobne, duperelne. Bezcenna będzie chociażby mina własnego nadętego ego po zdemaskowaniu.
Komedia prod.polskiej : „Arek i jego duperelny minimalizm” (2013) 🙂
Ostatnio prowadziliśmy z Sahibem ciekawą rozmowę-rzekę o ludzkich, umownie to nazwijmy, dziwactwach (coś podobnego do nielubień), niestety nie pamiętam już, czy była jakaś konkluzja. Może taka: ludzie (w tym my) mają mnóstwo drobnych dziwactw, a im bardziej izolują się od świata i innych ludzi, tym bardziej się one utrwalają. Zastanawialiśmy się trochę bardziej nad tym, czy życie z kimś lepiej chroni od dziwactw, choć w sumie nie zawsze – czasem pary popadają wspólnie w jakieś ślepe uliczki (np. zbieractwo). No tak na marginesie. 😉
Jeżeli rzeczywiście nasza strefa komfortu byłaby strefą komfortu i było by nam w niej tak wspaniale, komfortowo to po co u licha ją opuszczać? Przecież podążając przez życie chcemy by było nam jak najlepiej, poszukujemy szczęścia, chcemy być szczęśliwi więc jak znajdziemy już to miejsce w życiu STREFĘ KOMFORTU to powinniśmy w niej trwać… a tak nie jest! Coś jest nie tak…
Mi się wydaje, że chodzi o to, by nie mieć uprzedzeń z góry i eksperymentować. Może nie wszystko, o czym słyszeliśmy, że jest złe, faktycznie będzie przez nas nielubiane? Przykład (nie jestem filozofem, raczej praktykiem): wiele osób uważa, że „wełna gryzie” i żadne zalety wełny nie przekonają ich do takich ubrań. Ale – czy próbowali założyć coś z nowoczesnej, dobrze oczyszczonej wełny (kaszmir, merynosy), czy tylko mają w pamięci gryzące góralskie swetry z dzieciństwa?
Z drugiej strony jeśli człowiek przetestuje coś kilka razy i mu nie służy, no to nie ma sensu się zmuszać. Inny przykład: nie lubię pomidora ze skórą, dla wielu ludzi to fanaberia. Ale jak zjem skórkę, to – mówiąc bez ogródek – wymiotuję parę godzin. Przetestowałam kilka razy i chyba już wystarczy. 😉 Inny przykład: nie lubię upału, jednak kilka razy z ciekawości pojechałam do ciepłych krajów. Trochę się męczyłam, mimo wszystko te wyjazdy zapisały mi się w pamięci bardzo pozytywnie – skupiłam się na innych aspektach niż tylko upał. 😉
Fejm, sami to nie chcemy opuszczać strefy komfortu, to strefa komfortu chce opuszczać nas. Mocne przykłady to choroba czy śmierć bliskiej osoby, słabsze to awaria pralki czy upierdliwa pani w sklepie.
Jednak sformułowanie „strefa komfortu” nie do końca mi pasuje. Słowo komfort za wysoko ponad kreskę unosi sens tego sformułowania. Tworzy wrażenie, że strefa komfortu to bycie na plusie, stan gdzie wszystko jest po naszej myśli i nic nie boli. A tymczasem bardziej niż o wygrywanie w zmaganiu się z życiem chodzi o akceptacje rzeczywistości taką jaka ona jest. Akceptacje różnych aspektów rzeczywistości. Nie dzielenie rzeczywistości na „chcianą” i „niechcianą”. Innymi słowy nie chodzi o stan zewnętrzny, tylko o stan wewnętrzny. Nie o to, co się nam przydarza, ale to w jaki sposób sobie z tym radzimy. Dla mnie pytanie: „jak sobie z tym radzisz?” można przetłumaczyć „w jaki sposób to akceptujesz?”. I konsekwentnie: „zupełnie tego nie akceptuje” na „zupełnie sobie z tym nie radzę”.
„Strefa komfortu” to może raczej taki „poziom zero”? Abstrahując od niej, wydaje mi się ciekawym, w jaki sposób ludzie sobie ten poziom definiują i skąd biorą się ich różne „nielubienia”. Wczoraj odwiedziła nas znajoma z dość ściśle określonym poziomem wymagań i pomyślałam sobie, że o tych strefach komfortu rozmawia się prawie codziennie. Im węższa, tym mniej wolności, a więcej lęku.
Toflaria dokładnie! Po tygodniu od produkcji ten tekst o nielubieniu wydaje mi się błahy i infantylny. O co w ogóle mi chodziło?! Zapomniałem dopisać do wszystkich i do samego siebie „ale naprawdę posłuchajcie jak mówicie i o czym mówicie, posłuchajcie jak mówią inni, ale tak naprawdę, naprawdę posłuchajcie”. Tych nielubień jest tyle, że aż nie zwracamy na nie uwagi. Są jak drzewa przy drodze. Mijamy je bezwiednie. Sam skupiłem się na tym przez chwile i szybko koncentracje zgubiłem, po tygodniu pomyślałem błahy temat o tym, że ktoś czasem czegoś nie lubi. Nie, nie, nie. Nie czasem, tylko non stop czegoś nie lubimy. Idąc spacerem wyliczamy w głowie swoje nielubienia, sprawdzamy ich stan niczym sknerus dolary w skarbcu. Z lubością dodajemy nowe. Serio. Wystarczy w jednej rozmowie nabrać trochę dystansu i posłuchać. Tak naprawdę to nie tylko o nielubieniach rozmawia się często, co przede wszystkich się o nich rozmawia. Dzięki Tofalaria za przypomnienie o co mi chodziło w tym tekście!
ps. poziom zero brzmi mi już lepiej, tak bardziej sportowo 🙂 z tym, że dla mnie strefa komfortu może być poniżej poziomu zero…na przykład w strefie komfortu może być silny ból, co nie znaczy, że chcę bólu, ani nie znaczy zgrywam twardziela i udaje, że mnie boli – znaczy to, że akceptuje ten ból, że rozumiem skąd się wziął, co robi, że nie ma do mnie nic osobistego, że tak naprawdę jest porządnym gościem wykonującym swoją pracę. Wpuszczam go do domu i robię mu kawę zamiast wyzwać od najgorszych. Badania pokazuję, że wrażenie bólu jest zwielokrotniane przez awersje do bólu. Łatwo to stwierdzić samemu. Przy najbliższym bólu proponuje eksperyment. Wystarczy zauważyć jak zmieniają się wrażenia bólowe zależnie od tego gdzie jest nasza koncentracja na bólu czy na czymś innym. Można też spróbować nieco trudniejszego eksperymentu i zaprosić ból na tą przyjacielską rozmowę przy kawie i powoli obserwować jak straszny wróg przy bliskim poznaniu staje się coraz mniej straszny. Ostatnio naderwałem sobie mięsień w barku i miałem super okazję do takich eksperymentów 🙂
Skoro Ego produkuje nielubienia muszą być one pożyteczne. Inaczej byłoby dla duszy tym czym nowotwór dla ciała.
„Nie cierpię nie cierpieć” Smerf Maruda
wychodzenie poza strefę komfortu to też zabawa, tylko wymagająca odwagi, przynajmniej ja to tak rozumiem. Boję się wysokości, nie lubię się bać, ale zawsze interesowało mnie wspinanie się w górach. Mogę zostać w domu, bo nie lubię się bać i dlatego, że w domu jest ciepło i bezpiecznie, albo mogę jechać się wspinać, bo jest to niesamowite przeżycie, ale doświadczając strachu i innych trudnych uczuć. Jadę – czyli opuszczam strefę bezpieczną, znajomy grunt, gdzie wszystko wiadomo jak się zdarzy, ale dzięki temu otwieram się na to co w strefie komfortu wydarzyć się nie może. Uwielbiam tą graficzkę: http://1.bp.blogspot.com/-dywql6sWh-0/UFiA-EisS3I/AAAAAAAAAHE/-X7RaqCWtQ4/s320/comfort+zone.jpg
Strefą pozakomfortem może być też rodzina i dom tzw.ciepłe kapcie, a strefą komfortu wspinaczka i ryzykowne sporty…