Część trzecia moich rozważań o bezwarunkowym szczęściu została wywołana przez bardzo dobry komentarz (by sztau). Fragment komentarza umieściłem w tytule. Najważniejsze jest to zdanie: „Samo zrozumienie nie sprawi, że nagle będziemy tak żyć”. Jest tyle książek, cytatów, piosenek, artykułów o tym, że szczęście trzeba odkryć w swoim wnętrzu, że nikt by ich nie zliczył. Natomiast osób, które naprawdę nie odczuwają niepokoju o zdarzenie zewnętrzne nie ma zbyt wiele.
Problem leży na linii świadomość-podświadomość. Można to wyjaśnić na przykładzie „obgryzania paznokci”. Osoba, która ma z tym problem może przeczytać wiele książek o tym, że nie należy tak traktować paznokci. Może powiesić w swoim pokoju na ścianie cytaty w stylu „Prawda jest taka, że człowiek obgryzający paznokcie wygląda głupio”. Może w pełni rozumieć i akceptować fakt, że nie należy tak robić – a mimo wszystko w pewnych sytuacjach nie mieć nad tym kontroli i robić to dalej. Tak samo jest z prawdą o „braku znaczenia”. Możemy ją w pełni zrozumieć, możemy całym sercem chcieć żyć w zgodzie z nią i dalej odczuwać przemożny niepokój o różne zdarzenia. Czasem o bardzo duperelne zdarzenia.
Odpowiedź na pytanie „Jak to zrobić?” brzmi tak: trzeba znaleźć sposób na to żeby zrozumiała to nasza podświadomość. Tak naprawdę to żadna odpowiedź. Tylko delikatne wskazanie kierunku. Dalej niewiele wiadomo o tym „jak to zrobić”. Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie. Ten kto by ją odkrył naprawiłby cały świat.
Ale idąc metodą małych kroczków pytanie teraz brzmi: „jak przekonać do tego swoją podświadomość?”. Niektórzy poświęcają wiele lat na medytacje żeby do tego dojść. Uczeń z przypowieści udał się w góry, żeby w zupełnym odosobnieniu spróbować osiągnąć oświecenie. Nie są to pozytywne informacje. Sprawa nie jest ani banalna, ani prosta. Trzeba pozbyć się złudy, że można coś zrozumieć i nagle w jednej sekundzie pozbyć się lęków i niepokojów. Pytanie „Co zrobić, żeby to osiągnąć” zaczyna przypominać pytanie „co zrobić, żeby zostać mistrzem olimpijskim w biegach narciarskich?”. Jakby Justyna Kowalczyk odpowiedziała „trzeba trenować” – to mijałaby się z prawdą, bo można trenować i nie zostać, z drugiej strony co mądrzejszego mogłaby odpowiedzieć?
Żeby sytuacja nie przedstawiała się w ponurych barwach, to na pewno nie jest to aż tak trudne jak złoto olimpijskie. Jest to jak najbardziej wykonalne. Dla każdego. Spróbuję dać tu małą podpowiedź. Na pewno każdy ma w swoim życiu zdarzenie, które wpłynęło na jego podświadomość. Mnie w liceum mocno ugryzł duży i groźny pies. Jestem z gatunku ludzi, co jak widzą zwierzę to wchodzą od razu w interakcje. Muszą pogłaskać, zaczepić, zrobić coś. Po ugryzieniu nie tylko nie zaczepiałem, ale bałem się psów. Najgorsze były sytuacje gdy niespodziewanie zobaczyłem psa. Pamiętam jak raz stałem na przejściu dla pieszych i nagle zorientował się, że tuż koło mnie stoi duży pies. Fala gorąca, tętno 150. W psychologii nazywa się to traumą, no może nie używałbym aż tak poważnych słów – ale było to coś w tym guście. Najważniejsze są dwie rzeczy. 1) To, że tymi reakcjami kierowała podświadomość 2) to, że całkiem szybko zupełnie mi to przeszło. Czyli uwaga! Coś przekonało moją podświadomość! Czyli można, czyli da się. Jak to się stało? Trening. Trenowałem się w tym, że psy mnie nie gryzły. Brzmi to bardzo śmiesznie, ale tak właśnie było. Teraz trenuję się w tym, że narkotyczne kopy szczęścia i nieszczęścia są chwilowe. Obserwuje to, że tak właśnie jest.
Bardzo dobrą wiadomością jest to, że działa to tak samo jak przy treningu sportowym. Nikt po miesiącu nie będzie mistrzem olimpijskim, ale KAŻDY po miesiącu zobaczy efekty. W tym wypadku efekty to zdecydowanie lepsze samopoczucie, zdecydowanie więcej radości i uśmiechu w życiu. Z każdym rokiem efekty będą jeszcze lepsze.
Na koniec jeszcze bardzo ładny opis, co to znaczy osiągnąć mistrzostwo. Wyobraźcie sobie, że macie nieskończony zasób czarnej farby i wszelkie możliwe urządzenia do malowania. Macie za zadanie pomalować niebo na czarno. Niebo to szczęście osoby oświeconej, czarna farba to wszystkie zdarzenie jakie mogą to szczęście zmącić. Mogą? Nie mogą.
Warto trenować.
Czyli trenować się w niepoddawaniu się wpływowi zdarzeń zewnętrznych, opinii innych ludzi, własnym bezsensownym zachciankom …tylko trzymać się tego co jest trwałe w nas – zasady jakie wyznajemy, cele do których dążymy nie będące tylko chwilowym kaprysem, pasje które nas cieszą nie dlatego, że są modne…. I tym sposobem, małymi kroczkami przekonywać naszą podświadomość…. Tak to zrozumiałam…
Pewnie takie stopniowe (małymi kroczkami) nie uleganie naciskom daje z czasem siłę, aby tak dalej postępować i to wewnętrzne szczęście się wzmacnia…
Znowu zgadzam się ze wszystkim. Mam jednak poczucie, że metoda, którą proponujesz, jest dla twardzieli. Dla tych, którzy krytycznie przyglądają się sobie, analizują, jak czegoś nie rozumieją, czytają, pytają. Są w stanie przebiec maraton, wiedzą, co znaczy walczyć z własnymi ograniczeniami. Zaciskają zęby i napierają:) Realizują to, co zamieżyli, i osiągają sukces, który mobilizuje do dalszej walki, do kolejnych wyzwań. Są świadomi, bystrzy, inteligentni, wyciągają wnioski. Praca nad swoją świadomościa (dostrzeganie tego, co podświadome) wymaga tych wszystkich przymiotów.
A co z tymi, co fighterami nie są? Powiedzenie „Ciesz się życiem. Szczęście jest w tobie. Przekonaj swoją podświadomość” w niczym im nie pomoże.
Czy idący z pochyloną głową mężczyzna, którego właśnie zwolnili z pracy, a przecież ma dwoje dzieci na utrzymaniu, ma szansę na szczęście? Nie usiądzie przed komputerem i nie spyta googla, co to jest szczęście i jak je osiągnąć. Nie korzysta z internetu, nie czyta książek. Dużo i ciężko pracuje. Czy on ma szansę na szczęście? Jaki trening ma podjąć? Na początek weźmie gazetę i na widok ogłoszenia „szukam murarza” może się uśmiechnie. Może.
Niejeden murarz (który być może nie jest „świadomy, bystry i inteligentny” jak ten maratończyk, osiągający sukcesy, o którym mówisz 🙂 ma zapewne dużo wewnętrznej siły w sobie i cieszy go o wiele więcej prostych rzeczy niż jesteś sobie w stanie wyobrazić. Jeśli stracił pracę to jej szuka i nie rozczula się nad sobą jak niejeden korporacyjny karierowicz, który jest gotów płakać nad swoim losem, że go zwolnili i biedak nie ma już szans żeby zostać senior managerem tylko zwyyykłyym managerem buuu…. 🙂
Moim zdaniem nie trzeba być „twardzielem”, ani wyczynowcem, ani mieć żelaznej konsekwencji. Pewne rzeczy muszą się jednak zdarzyć.
Przede wszystkim trzeba w jakiś sposób zderzyć się z tą informacją „o braku znaczenia”. Podobno są tacy, którzy zrozumieli to obserwując ptaki, albo góry. Niemniej trzeba mieć to szczęście żeby z tym zderzyć.
Są też tacy, którzy uważają, że trzeba przejść przez odpowiednią dawkę cierpienia żeby się zbuntować i krzyknąć „niemożliwe, że życie to tylko pasmo rozczarowań!” – i dopiero w takim stanie człowiek ma możliwość się obudzić. Dlatego może ten mężczyzna po stracie pracy ma większe szansę, niż jego przyjaciel, który właśnie awansował.
No i jest jeszcze moja bardzo bluźniercza teza z tego artykułu ( http://wp.me/p1gtmZ-4f ). Teza, że skoro badania udowodniły, że poczucie wewnętrznego szczęście zależy od genów to mówienie nie pozwól aby zdarzenia zewnętrzne psuły Twoje wewnętrzne szczęście ma sens tylko dla tych co je mają. Jeśli ktoś jest genetycznie wewnętrznie nieszczęśliwy to taka recepta jest jak mówienie głodnemu „najedz się powietrzem”.
Ale sam nie wierzę w tą fatalistyczną tezę, że są ludzie genetycznie nieszczęśliwi.
Zgadzam się w 100% z Arkiem. Jak ktoś jest twardzielem, bo przykładowo jest w stanie przebiec maraton to nie oznacza wcale, że jest szczęśliwy. To jedynie oznacza, że jest wytrzymały i uparty w dążeniu do celu. Tak naprawdę może być zamkniętym w sobie nieszczęśliwcem nielubiącym siebie i ludzi.
Zaraz, zaraz, a czy czasem nie wpadamy w kolejną pogoń „za …”? Już nie gonimy za bogactwem, prestiżem, kolejnym zwycięstwem w zawodach, czy za awansem w pracy, teraz skupiamy się na pogoni za tym jak uniezależnić się od tych rzeczy, co z tego, że gonimy za czymś zupełnie innym skoro to nadal pogoń… Znów chcemy coś „osiągnąć” i „zdobyć”.
Kiedyś, jak przeglądałem fora poświęcone tematowi rozwoju duchowemu miałem nieodparte wrażenie, że większość tych ludzi zainteresowanych tym zagadnieniem tak naprawdę zamiast żyć to szuka nie wiadomo czego… To chyba De Mello pisał o „religijności” rozumianej jako afirmacja życia. Dziś jest piękny dziś, świeci słońce, jest ciepło – jeśli wyjdę na spacer, albo na pobiegać i skupię się na tym jak jest przyjemnie, a przestanę zastanawiać się czy jestem szczęśliwy czy nie, to może „dotknę” choć na chwilę tego szczęścia. To też jest jakaś myśl, która pojawia się wielokrotnie a propos tematu szczęścia – szczęście to efekt uboczny.
Kuerti, doskonała uwaga odnośnie kolejnej gonitwy. Mało tego, ta „duchowa chciwość” może być bardziej niebezpieczna niż materialna chciwość. Może jeszcze skuteczniej warunkować nasze szczęście. Nie będę szczęśliwy póki nie osiągnę stanu uniezależnienia od wszystkich rzeczy, nie będę szczęśliwy póki nie wytrenuję podświadomości. I tak dalej.
Cóż rzec… trzeba zrozumieć, że reguła „jakie to ma znaczenie?” dotyczy też samej siebie. Japońskie przysłowie tłumaczy to w piękny sposób: w chwili kiedy przestajesz podróżować, docierasz na miejsce.
Chcesz gonic za tym aby być ideałem? A może chcesz byc Bogiem?!
Szczęście polega też na tym, ze jesteś sobą i robisz to na co masz ochotę.
Monika
Witaj Arku! Miło Ciebie poznać i to świetne miejsce 🙂 Cieszę się, że czujesz się szczęśliwszy – każdy z nas powinien do tego dążyć 🙂 Mam refleksję odnośnie teorii i praktyki, albo jak wolisz, odnośnie świadomości i podświadomości: lepiej zrobić dwa małe kroczki, niż tylko zaplanować tysiąc dużych 🙂 A szczęście nie uważam, by miało być „bezwarunkowe” – wystarczy, że będzie, a my bardziej będziemy podatni na pozytywne bodźce, nie ulegając tak bardzo tym, które mogą zniszczyć nasze poczucie szczęścia 🙂
PS Zapraszam Arku do siebie – świadomość tego, że ktoś przeczyta i skomentuje, działa na mnie mobilizująco :-))) Pozdrawiam, Marcin J.
W chwili kiedy przestajesz podróżować, docierasz na miejsce – bardzo fajne powiedzenie, ale szczęściem mym jest podróżowanie , badanie , gonienie ,czekanie …. Obecnie najbardziej bieganie bo podświadomość zostaje z tyłu z zadyszką.
„szczęściem mym jest podróżowanie , badanie , gonienie ,czekanie …”
Piękne! Życie jednym słowem. Czyli Wszystko.
Nie chodzi o to żeby przestać podróżować. Chodzi o to żeby zauważyć, że jest się dokładnie na MIEJSCU.
Pozdrawiam z Krakowa. Jutro biegnę tu maraton 🙂
180 miejsce na 3.200 startujących??? Ekstra, ale numer 🙂
Arek, witaj w klubie, szczęściarzu 😀
Is easy?
Szczęście jest proste jak budowa cepa.
pozdrawiam serdecznie
Jakieś tam imię bez znaczenia 😀
PS. Powodzenia w maratonie.
Wydaje mi się, ze życie samo w sobie jest szczęściem. Życie w każdym jego aspekcie.
Natomiast, żeby moc tego doświadczyć, należy to najpierw zrozumieć.
Żeby to zrozumieć musi zajść pewien proces myślowy w wyniku, którego dojdziemy do pewnych wniosków.
Wnioski, te staną się podstawom naszego światopoglądu. Światopoglądu, który nie może zostać zachwiany przez napływający strumień informacji, szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy niejako jesteśmy przyzwyczajani, do tego ze ktoś inny ma racje.
Aby zbudować taki światopogląd potrzeba czasu. Czasu, wytrwałości i pracy.
Moim zdaniem to nie jest wcale takie proste, ale na pewno warte zachodu.
Pozdrawiam!